WIELCY LUDZIE

JAN MARIA VIANNEY

 

Urodził się w rodzinie ubogich wieśniaków koło Lyonu 8 maja 1786 r. Do I Komunii przystąpił potajemnie podczas Rewolucji Francuskiej w 1799 r. Po raz pierwszy przyjął Chrystusa do swego serca w szopie, zamienionej na prowizoryczną kaplicę, do której wejście dla ostrożności zasłonięto furą siana. W owym czasie księża żyli w ukryciu, a kiedy któregoś złapano, zwyczajnie ucinano mu głowę.

Z tego powodu Jan Maria Vianney marzył by zostać księdzem. Umiał modlić się, lecz brakowało mu wykształcenia. Pasł owce i pracował na roli. Do seminarium poszedł dość późno, potykał się na wszystkich egzaminach, lecz ze względu na to, że powołania były wówczas rzadkością, w końcu dostał promocję i otrzymał nominację na proboszcza.

Nawracał wszystkich, którzy do niego przybywali i gdyby nie umarł, nawróciłby całą Francję. Leczył ciała i dusze. Czytał w sercach jak w książce. Nawiedzała go święta Dziewica, a szatan wyrządzał mu wiele przykrości, jednak nie zdołał przeszkodzić być człowiekiem świętym.

Został mianowany kanonikiem, następnie kawalerem Legii Honorowej, a w końcu uważano go za świętego. Lecz dopóki żył, nie zdawał sobie sprawy dlaczego tak się dzieje. Było to jego najpiękniejsze doświadczenie, bo na taką cześć zasługiwał.

Wszystko to wydarzyło się w wieku dziewiętnastym, który w Raju, gdzie ujawnia się prawdziwa wartość człowieka był nazywany 'wiekiem proboszcza z Ars'. Jednak Francja nawet nie zdawała sobie z tego sprawy." Jego powołanie pojawiło się bardzo szybko. Jak sam powiedział - "w następstwie pewnego spotkania ze spowiednikiem", gdy zrozumiał, że zostać księdze oznacza równocześnie być gotowym umrzeć za to posłannictwo.

Było mu niesamowicie trudno ogarnąć i podołać nauce.

Sam o sobie powiedział:

"Myślę, że Pan chciał wybrać najbardziej ograniczonego człowieka ze wszystkich parafii, aby dać najwięcej dobra. Nie znalazł nikogo gorszego na moje miejsce, okazał więc swoje wielkie miłosierdzie mnie ".

W słowach tych zawarty został cały duchowy dramat, w którego tajemniczą głębię trzeba się dobrze wczuć.

Charyzmatem owego młodego kapłana będzie takie zatracenie się w swojej posłudze i byciu wyłącznie księdzem, szafarzem sakramentów, do tego stopnia, że całkowicie zatopi się w darze kapłaństwa.

Żył w niepokoju wynikającym z faktu, że był proboszczem i ponosił odpowiedzialność za całą parafię, a nie czuł się tego godny. Stale, aż do ostatnich chwil swojego życia, miał nadzieję, że zostanie od tej odpowiedzialności uwolniony po to, żeby nie musiał - jak powiadał "udać się prosto z parafii na sąd Boży".

Będzie bez przerwy, aż do ostatnich dni przed śmiercią odczuwać ustawiczny lęk, aby nie ulec pokusie rozpaczy. Trzy razy usiłował, pod osłoną nocy uciekać, aby udać się do biskupa i poprosić o pozwolenie na wycofanie się na odosobnienie "aby opłakiwać swoje grzechy".

Wyznał: "Musimy bardzo uważać. W życiu wielu mistyków znajduje się tego rodzaju doświadczenie, pewien rodzaj "nocy ciemnej", koniecznej dla uczestnictwa w tajemnicy męki Chrystusa, poczucie całkowitego opuszczenia w rękach Ojca i nasycenie Jego miłością.

"Bóg jest wszystkim, a ja niczym"

to również wyrażenia świętego Augustyna, świętego Franciszka, świętej Katarzyny ze Sieny, a także niektórych młodych świętych naszych czasów.

Ale jak w tej "mistycznej nocy" żył proboszcz z Ars? Przede wszystkim nie był pewny czy nie traci czasu na "lizanie ran", jak to się nieuchronnie dzieje, gdy zamiast świętej pokory, chodzi jedynie o kompleksy psychiczne.

Ofiarowuje całe swoje człowieczeństwo na Bożą służbę. Przede wszystkim ze świadomością konieczności "umartwienia się".

Jeszcze dzisiaj robią wrażenie używane przez niego narzędzia pokutne, opowiadania o stylu życia, praktykowanych postach, czuwaniach, braku jakichkolwiek fizycznych wygód.

Jeżeli spał, to niewiele godzin na gołej pryczy, jeśli je, to niewiele, zadowalając się garnkiem gotowanych ziemniaków, które musiały mu starczyć na kilka dni. Biczował się do omdlenia, a czynił to przede wszystkim dlatego, że był proboszczem, a zatem do niego należała modlitwa o przebaczenie grzechów dla swoich dzieci. Spowiadał wiele, a więc musiał podjąć wielką pokutę za grzeszników, którzy na nią zasługiwali.

"Mój Boże, udziel łaski nawrócenia mojej parafii. Jestem gotów cierpieć wszystko, co tylko zechcesz, przez całe moje życie? byleby się nawrócili."

Swoje miejsce widział w konfesjonale gdzie chciał nawracać zgubione dusze. Zaczęła się prawdziwa misja proboszcza i jego "męczeństwo w konfesjonale". W ciągu ostatnich dwudziestu lat przebywał w nim średnio 17 godzin dziennie, rozpoczynając około pierwszej albo drugiej w nocy, w okresie ładnej pogody, a około czwartej w okresie pogody złej i kończąc późno w nocy. Jedyne przerwy robił dla odprawienia Mszy Świętej, modlitwę brewiarzową, katechezy i kilka minut na skromny posiłek.

W okresie lata było tak duszno, że pielgrzymi musieli, od czasu do czasu, wychodzić na zewnątrz dla zaczerpnięcia powietrza aby móc wytrwać. W zimie było przejmująco zimno:

"Pytałem: jak można wytrzymać tak wiele godzin, w tak surowej pogodzie, bez możliwości rozgrzania nóg?".

"Mój przyjacielu - rzekł - sprawa polega na tym, że od Wszystkich Świętych do Wielkanocy nie czuję nóg wcale ".


Ale to umartwienie, stałe otoczenie tłumem, niezależnie od pory dnia, nie było jego największym cierpieniem. Cierpienia dostarczały mu fale grzechów i zło jakie wylewało się na niego jak trudne do zniesienia morze błota.

"To wszystko, co wiem na temat grzechu - powiadał - nauczyłem się od nich".

Nadmierne pokuty osłabiły już i tak wyczerpany organizm. Pojawiły się bóle głowy, dolegliwości żołądka, reumatyzm. Do cierpień fizycznych dołączyły duchowe: oschłość, skrupuły, lęk o zbawienie, obawa przed odpowiedzialnością za powierzone sobie dusze
i lęk przed sądem Bożym. Jakby tego było za mało, szatan przez 35 lat pokazywał się ks. Janowi i nękał go nocami, nie pozwalając nawet na kilka godzin wypoczynku. Inni kapłani myśleli początkowo, że są to gorączkowe przywidzenia, że proboszcz z głodu i nadmiaru pokut był na granicy obłędu. Kiedy jednak sami stali się świadkami wybryków złego ducha, uciekli w popłochu. Jan Vianney przyjmował to wszystko jako zadośćuczynienie Bożej sprawiedliwości za przewiny własne, jak też grzeszników, których rozgrzeszał.

Dożył 73 lat, miał długie białe włosy, ciało kruche i zniszczone, a oczy zawsze głębokie i błyszczące. W czasie gorącego lata roku 1859, czwartego sierpnia, umarł spokojnie, bez strachu "jak lampa, w której skończyła się oliwa", "mając - jak mówił jeden ze świadków - w oczach nadzwyczajny wyraz wiary i radości."

Jego parafianie zgromadzeni wokół swojej ubogiej plebani, rozwiesili namoczone płótna,
aby zbytnio, przynajmniej w tych ostatnich dniach, nie cierpiał z powodu straszliwego upału.

Przez dziesięć dni i nocy śmiertelne szczątki wystawione były w owej kaplicy, gdzie tak wiele wysłuchał spowiedzi, a pielgrzymi przechodzili nieprzerwanie tysiącami.