„Zdrowy w chorym otoczeniu” -
tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w
magazynie naukowym „Science”*. Mowa w niej o ośmiu
uczestnikach eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle
wstrząsnął psychiatrią.
Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii
na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek
zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica
pomiędzy byciem „normalnym” i kimś potocznie nazywanym
„wariatem”. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie
zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii
psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”. W tej iście
szerlokomskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech
mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz
pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa.
Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań
życzył Rosenhanowi „Nagrody Nobla za humor naukowy".
Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał
odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie
potrzebowała, aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do
czynienia z „normalnymi” ludźmi, którzy faktycznie nigdy
wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych.
„To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane”
napisze on później we wspomnianej publikacji. „Nawet jeżeli
jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co
jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to
przekonywujących dowodów”.
Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia
Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie
według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej
od „chorej psychicznie”, ale w Rosenhanie pojawiło i
umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz.
Stwierdził on, że „choroba psychiczna” nie jest diagnozowana
na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym
postrzeganiu „pacjenta” przez obserwującego lekarza.
Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie
jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie
nigdy nie cierpiący na żadne „choroby psychiczne” zostaną w
szpitalu rozpoznani jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej
zasadzie to się odbędzie.
Przygotowania do eksperymentu wyglądały zawsze tak samo: pan
profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie
myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci
ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym
nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką
psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam, twierdząc
podczas przyjęcia, że... słyszą głosy. Było to oczywiście
nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich
nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez
pseudopacjentów „głosy” nie miały odniesienia do znanych w
psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów „pustych”, „próżnych”
i „głuchych”, jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy
eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem.
Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała
„schizofrenia”, a w jednym „zespół depresyjno-maniakalny”,
nasi „pacjenci” zaczynali zachowywać się już tak, jak na co
dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali,
przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i
personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich
zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i
personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście
z kliniki bez pomocy z zewnątrz.
Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło
niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza
okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą
pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie
pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu
wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się więc już w
początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego
uczestników poczuła wyraźny strach „przed pobiciem lub
gwałtem”. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu
dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego
działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z
uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa „ruszyła” na
kolejne kliniki. Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12
szpitalach, po części w tych starszych, o ściśle
konwencjonalnym podejściu do „pacjenta”, a po części w
nowoczesnych, nastawionych badawczo.
Wszyscy byli chorzy
Nikogo nie rozpoznano jako
zdrowego, a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał
średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie
eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków
antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to
różne preparaty na, za każdym razem, te same objawy. Grupie
badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku
zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy
„przechodzą koło człowieka, jakby go nie było”. Okazało się,
że po raz wypowiedzianej diagnozie, nikt już nie traktuje
pacjenta jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie
były, będą już zawsze odbierane, jako symptom „choroby
psychicznej”. Notatki na przykład, które początkowo nasi
pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza
szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez
kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym
nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później,
że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów
choroby psychicznej.
Nie wyjdziesz, aż się nie
przyznasz!
Rosenhan w swoim eksperymencie
podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad
„pacjentem”. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej
rozmowie!) „schizofrenii” oznaczało nieuchronne
zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego
momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne)
zachowanie było interpretowane już jako choroba, ale do
diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z
uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że
w klinice miał poczucie „bycia niewidzialnym”, gdyż
statystycznie 71% psychiatrów i 88% sióstr i sanitariuszy w
ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w
ciągu dnia, jako „pacjent”, a jeśli była jakakolwiek reakcja
to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie:
Pacjent: Przepraszam, panie doktorze... Mógłby mi pan
powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru
w ogrodzie?
Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz
odchodzi nie czekając na odpowiedź...).
Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w
każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się „pacjenta” do
tego, że... jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi
pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie,
jako „zdrowi”, ale ze zdiagnozowaną „schizofrenią w remisji”
(czyli zaleczoną na pewien czas).
Skandal
Wielkie oburzenie psychiatrii
konwencjonalnej, jakie wybuchło po upublicznieniu badań
Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę
eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została
odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako
„wybrakowana metodycznie”. Dyrekcja jednego ze szpitali
psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że
„w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca”, na
co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek
obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam
swoich pseudopacjentów.
Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej
fazy „Eksperymentu Rosenhana” okazało się, że wyzwany na
pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie
pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie
pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako
zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza
projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało,
że... nikogo tam nie wysłał.
Jako materiał uzupełniający, który bardziej „po polsku”
traktuje sprawę, polecam obejrzeć poruszającą sztukę Teatru
Telewizji pt.: „Kuracja”, według książki Jacka Głębskiego
(reż.: Wojtek Smarzowski, w roli głównej: Bartek Topa).
Sztuka opowiada o psychiatrze naukowcu, który chcąc poznać
tajniki swoich podopiecznych postanawia symulować
schizofrenię, stając się „zwykłym pacjentem psychiatryka”. O
eksperymencie mało kto wie, a sytuacja szybko wymyka się
spod kontroli...
*Publikacja: On Being Sane in
Insane Places w: Science, 179, 250-8.
Źródło: Andrzej Skulski, Polityka.pl
Źródło:
LINK!
|