To co najprostsze jest najgenialniejsze -
mówi doktor - neurolog i witarianka Ewa Hankiewicz.
Dostałem ten wywiad od przyjaciela Mirka :) Bardzo
Ci dziękuję. Od razu bardzo chciałem się nim z Wami podzielić :).
Serdecznie zapraszam do lektury.
Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom.
Byłam gorliwą studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na
celujący, chociaż rzadko stawiano takie stopnie. Tak więc, nie
przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam studiować
leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i
swoim pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich
najmniejszej szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów
niż leków.
W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w
stosunku do których konwencjonalna medycyna jest całkowicie
bezradna: stwardnienie rozsiane, Parkinsonizm, guzy mózgu, choroba
Alzheimera, zresztą dotyczy to również „zwykłych” korzonków, czy
migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat.
Już jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby
pozbyć się bólów głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani
wielu moim pacjentom, zaczęłam zastanawiać się nad tym, że tu chyba
jest coś nie tak.
Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam
duże zmiany w kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie
pęcherzyka żółciowego, miałam tam ze 140 złogów. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w kilka dni złogi
te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z
chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem,
prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i
jedynym rozwiązaniem jest wycięcie pęcherzyka. Tak więc, gdy
stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę, którą zdobyłam
na studiach, posłusznie poszłam na operację. Myślę, że właśnie od
tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne.
Miałam bóle głowy, chory kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z
układem trawiennym. Sama będąc chorą i na co dzień lecząc ludzi
przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych, widziałam swoją
wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś tu
nie tak. Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale
także zawodowym, była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z
powodu chłoniaka złośliwego. W tym czasie interesowałam się już
medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc bratu. Wcześniej,
nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono. Zabiła
go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o
której czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed
egzaminem specjalizacyjnym właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w
ręce książka Mai
Błaszczyszyn „Dieta życia”. Przeczytałam ją jednym tchem, a
następnego dnia zaczęłam już stosować. I o dziwo - jedząc głównie
surowe warzywa i owoce w przeciągu dość krótkiego czasu stanęłam na
nogi.
Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia. Pozbyłam się większości
moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale gdy poczułam
się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej „normalnej” diety.
Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak
jak wcześniej, dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad
wpływem diety na zdrowie. Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły
się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć kliniczna, operacja po
operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy
przypomniałam sobie o poście i urynoterapii. Przypomniałam sobie o
nich, gdy po dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy
posiłek. Zażyczyłam sobie, aby przyniesiono mi z domu ryż z
marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym momencie dla
mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka,
krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce -
byli bezradni. Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to
nie należy jeść. Po pięciu tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem
zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas okazało się, że mój ojciec jest
chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje „naturalne metody” i
za pół roku zmarł. A ja jak przystało na „ozdrowieńca” kupiłam sobie
wołowinę, o której nauczono mnie, że jest zdrowsza niż wieprzowina.
Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam. Doceniłam
post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś
codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać
i docenić. Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były
fragmentaryczne.
Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że
nie wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku
głodówki leczniczej. Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie.
Trudno żyć z brakiem kilku narządów i kupą leków, które w swoim
krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie znów różne
dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście
urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę
szpitalną przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do
zaproponowania wycięcie jeszcze jednego potrzebnego narządu, lub
nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też i rujnowały
resztki mojego zdrowia. Wtedy dopiero świadomie zaczęłam
eksperymentować z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam
wątpliwości, że mi szkodzą. Jako pierwsze wyeliminowałam mięso.
Później inspirowana książką hinduskiego lekarza
„Mleko cichy morderca” wyeliminowałam mleko i wszelkie
wyroby z mleka. Wtedy też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie
nabiału, który był kiedyś podstawą mojej diety, doprowadziło moje
zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak zwana zdrowa dieta,
którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe
pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z
pieczywem było mi się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój
naturalny „pilot”. Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury.
Odkryłam, że to co najprostsze jest najgenialniejsze, dlatego trudne
do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam swój ostatni
bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to
będzie, gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W
ostatniej kolejności wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo
wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze względu na dużą ilość białka.
Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego obserwowania
siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa.
Dobrze się czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub
owoców przez dłuższy czas.
Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w
ciągu dnia i tryskam energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam
więc po latach obserwacji i praktyki do swojej optymalnej diety, o
której myślę też, że jest optymalną dietą dla wszystkich. Jesteśmy
jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie
wszystkożerni.
Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na
owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej
marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej
marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna
moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo
lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po
raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc
jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową
dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie
kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza
organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i
warzywa zostawić na upalne lato.
Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm. Energia jest w
surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej,
ale wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale
nawet banan w porównaniu ze zwykłym chlebem jest jak nektar bogów -
zdrowy i bezpieczny. Patrząc na gotowane pożywienie rozgrzeszyłam
nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i gruszki są
doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i
dać nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka
nie zmarznie nawet na mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią
na zimę. Energia jest w surowym jedzeniu. Może i gotowanie dodaje
jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest sens, aby
jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą.
Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się „dobrze” odżywiać
wystarczy jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem
owoce, zawsze mam umiar, wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i
daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam pożywienie przetworzone i
wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę. Dopiero
wypchany żołądek mówił: stop.
Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe
dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że jedynym pożywieniem,
które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy. Pozwalam
także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie
diety gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na
ich dolegliwości, pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie
jakieś specjalne zapisane przeze mnie leczenie, opóźnia czas
przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli
zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając
wielokrotnie roli żywienia w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode
mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak wiele i po prostu
zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już po
kilku dniach efekty tej diety.
Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to
szok dla organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to
tylko kwestia gotowości naszego umysłu i porzucenia naszych
przyzwyczajeń.
Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po
prostu zdrowo jem. Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce
mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi, którzy sobie nie wyobrażali
życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości wypijanego soku z
marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia
także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która
przyszła do mnie z prośbą o podanie adresów osób będących na diecie
owocowo-warzywnej. Wszyscy jej rozmówcy okazali się być rozmowni,
przychylni, tryskający energią, zadowoleni z życia. Nie marudzili -
tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą, poszczą.
Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której
lekarze zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać
wędliny, sery i inne rzeczy, których nie znosiła. Teraz objada się
swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo dobrze.
Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim
szpitalu. Według tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod
wpływem własnych przeżyć i zmagań z trapiącymi mnie chorobami,
odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego widzenia choroby, jej
skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do konwencjonalnej
placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie
beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna
postawiła już krzyżyk. Powrót do zdrowia tych ludzi uznano
oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego cudu tu nie było.
Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie
wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a
pacjent nie zdrowieje.
Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo
zdaną specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać
pyralginę, aby przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać
tą piątkę - teraz gdy sama nie mam już żadnych dolegliwości i leczę
dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu tygodnia lub miesiąca,
czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich
również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby
odebrać mi mój lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę
pacjentów według oficjalnej wiedzy medycznej, to ja zapytam, jak
medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym, nowotworami,
Parkinsonem i tak dalej.
Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są
punkty refleksyjne, nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie
powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną mogę pozbyć się kamieni,
tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z kilkukrotnie
większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje
140 dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z
fizjologii nauczono mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do
trawienia mleka, ale już nikt później z tego nie wyciągnął wniosków.
I dotąd nie wyciąga.
Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona
zlecana i finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy
naukowcom, którym w życiu przydarzyła się podobna historia do mojej.
Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub ktoś z ich bliskiej rodziny
stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na oficjalnej
wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie
nie miała im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć,
zwracali się ku diecie czy, niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor
John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele wiele innych.
Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie
poczęstuję się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi
surówki, a i same już też tylko od czasu do czasu jadają mięso.
Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy przyjeżdżam nadstawiają uszy
na to „nowe”. Myślę więc, że to już czas, aby zacząć mówić
publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat,
które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na
wątrobę dostaje zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas i tak,
nie wiedząc o tym, je inne rzeczy, które mu równie szkodzą.
Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść surowizny.
Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne
pojęcie, co do zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie
reklam i artykułów w prasie kobiecej, że często robiąc to szkodzą
własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2 duże jogurty z
płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to
zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy
mylne pojęcia. Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy
może robić ze swoim zdrowiem co chce. Ale powinien wiedzieć, że na
przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości odżywczej, a niekiedy
z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I nie
jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce.
Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami,
pestycydami itd. są dużym problemem. Warzywa, w których jest
skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie szkodliwe dla
naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania
- jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy
mięsa. Przecież zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną
płodami i kumulują te substancje w swoich organizmach lub wydalają
właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy wyeliminować tak powszechnej
chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym, że jadanie
warzyw, czy owoców z tymi „dodatkami”, jest bardziej bezpieczne, niż
picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również
cenny błonnik, który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy
niczego. Bowiem nasz organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie
zapasy, lub po prostu wydali nadmiar niektórych składników. Gorzej
jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania pokazały, że
organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej
witaminy C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za
„niewinną” witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać
uszkodzenia wątroby i innych organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują
badania analityczne tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam
składnik, na przykład mleko bogate jest w wapń. Tylko, problem w
tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób
wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek
wapnia do fosforu, a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są
natomiast idealne w orzechach, owocach i warzywach. Z wapnia
zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach,
drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie
dostarcza wapnia do naszego organizmu, ale na dodatek powoduje
jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z kości. Stąd w
społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp.,
statystycznie występuje największe zagrożenie ostoroporozą. Aby to
stwierdzić, wystarczy spojrzeć na statystykę chorób. Niestety, u nas
cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa korzystnie na bilans
wapnia w organizmie i pacjentom z ostoroporozą zaleca się picie
mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków
w początkowym okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do
jego trawienia.
Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który
również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba
nam dużych ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie
otrzymuje za dużo białka, które później pracowicie musi usuwać. My
chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie cząsteczek
białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy
tym organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z
objawami braku energii życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane -
taka jest ich dieta. Sumując: to, że jakaś substancja obecna jest w
pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona przydatna. Podobnie
rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany
niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w
jelitach, ma wiele różnych mechanizmów blokujących przyswajanie
trucizn, a także sposobów na ich wydalanie. Błonnik, którego jest
dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności wiązania trucizn i
wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie
musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie
pacjenci, z ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam
wszystkie grypy, anginy, a teraz mój organizm nie boi się niczego.
Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej
stosować olej tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony
szkodliwymi dodatkami. Produkowany w temperaturze nie niszczącej
bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.: „normalny”
przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu
trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić,
zmodyfikowanych przez produkcję, związków tłuszczowych.
Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie
objawy tych chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i
zamykają organizmowi możliwości samoleczenia. Na przykład: większość
popularnych leków zbija temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt
wysokiej temperatury powoduje blokowanie organizmowi możliwości
samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są
aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas
choroba ciągnie się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się
wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy leki przeciw katarowi -
popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania się
organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto
organizmowi drogę do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała
rzut reumatyzmu, czyli odezwały się te toksyny, które nie miały
ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją antybiotykami
i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór
jamy brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w
kolejnych etapach „leczenia” wydalenie się, powodowały coraz cięższe
choroby. Inną moją pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z
trądziku, również antybiotykami i sterydami. A przecież trądzik to
nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm toksyn przez skórę.
Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby.
Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę
oczyszczania się organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby
popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do głowy nam nie przyjdzie,
aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby. Cieszymy się ze
zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to
od nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się
toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między
innymi ekonomiczny.
wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka
* Wszystko co nadaje się do jedzenia na surowo, nadaje się do
jedzenia
* Jemy wówczas, gdy jesteśmy głodni
* Miejscem przetwarzania naszego jedzenia powinna być nasza kuchnia,
a nie fabryka.
* Surowe warzywa, owoce i orzechy dają nam energię potrzebną do
życia
* Warzyw nie należy obierać, jedynie myć
* Soki należy wyciskać z warzyw i owoców nie obieranych, jedynie
umytych, przechowywać w ciemnym miejscu i pić raczej od razu.
* Bez zdrowej diety, zdrowy rozwój duchowy nie jest możliwy. Są
tacy, którzy to doceniają, nie kojarząc tego z sektą.
Napisane 26 stycznia 2012 roku przez Tomka.
Źródło:
LINK!