Psy szczekają... a karawana
jedzie dalej...
22 lata temu moja dusza niespodziewanie zderzyła się z
Bogiem... a byłam jednym z tych baranów (nawet z horoskopu),
zabieganych, na tej wielkiej łące, zwanej Ziemią. Byłam tak
zabiegana, że nie miałam czasu na Boga, a ludzie przezywali
mnie wichura, albo w skrócie – wicha. Wiele razy nawet Grecy
zatrzymywali mnie na ulicy i mówili do mnie – gdzie się tak
śpieszysz... „siga, siga”, masz dużo czasu. Ale ja go nie
chciałam tracić, lubiłam wykorzystać każdą chwilę życia. A
tu nagle w Vancouver po 13 latach mojego pobytu na tej
ziemi, zostały wyważone moje wymiary... i całe moje życie
zostało wywrócone do góry nogami, ktoś mi go dokładnie
wywrócił i nie zważał na mój płacz, łzy i lamenty... a
lamentowałam pod samo niebo.
Sam Bóg zawitał w moje progi... aby mnie wyzwolić z tego
ziemskiego jarzma... wyrwać z tego letargu, w jaki wpadłam.
Znany jest moim czytelnikom ten mój słynny sen z 26 lipca
2000 roku, do znudzenia go opowiadam, bo to był zjawiskowy
sen, w dodatku proroczy. Sen, który poderwał do lotu moje
pięć zmysłów... i wyszedł poza nie... który wniósł we mnie
radość i niepokój zarazem – co tu się zdarzy? W żaden sposób
nie umiałam sobie go przetłumaczyć i nikt tego nie
potrafił... ale do czasu...
lecz zamiast tego złota, które Bóg wpychał w moje garści
dostałam olbrzymie cierpienie i też na to nikt nie umiał
znaleźć wyjaśnienia... co to za choroba mnie nęka i co tak
naprawdę się za mną dzieje? Latami byłam sama dla siebie
lekarzem i doradcą zarazem. Trudno to opisać, co w tym
czasie przeszłam, nigdy nie dam rady tego wszystkiego spisać
... i to, co mi zafundował Wszechświat i to, co mi
zafundowali ludzie, często przyjaciele, a nawet rodzina, na
tym świecie. Ile bólu i cierpienia wnieśli w moje życie.
Często wyciągałam ręce w ich stronę, szukałam ukojenia...
sporo go dostałam... ale mam także blizny po ukąszeniach i
nieustannie musiałam oczyszczać ten jad, jaki miałam wlewany
za skórę... a był niczym te trujące szczepionki, które są
obecnie fundowane całemu światu.
Ale to już przeszłość... i moje gorzkie żale są już za
mną... i już nie czas na nie. Teraz moja dusza raduje się,
bo widzi już swoje żniwo... i czytałam często na pociechę
Psalm 126... i zapamiętałam na zawsze ten werset – „Ci,
którzy siali ze łzami, niech zbierają z radością! Kto
wychodzi z płaczem niosąc ziarno siewne, będzie wracał z
radością niosąc snopy swoje.” Ja już wiem, że przeniosłam
ten wielki ciężar na drugi stromy brzeg rzeki, która wpływa
do oceanu... Rzeki Życia... i już widzę za nią nowe
przestrzenie i tą swoją wyspę szczęścia na oceanie... Nowy
Świat, pełen ciszy i spokoju, pełen kwiecia i uśmiechniętych
istot. I nikt już nie może zawrócić mojej duszy, nic już jej
nie powstrzyma, jedynie mogą mnie jeszcze ścigać ci, co
próbują zniszczyć moje ciało... ale to nieważne, moja dusza
ma już dostęp do Domu Ojca, już jej otworzono drzwi i zawsze
znajdzie w nim schronienie.
Ostatniej nocy, poczułam się już bardzo senna o 11 wieczór,
co z reguły mi się nie zdarza, z reguły dopiero się
rozkręcam, mam tą swoją ciszę i spokój, mam czas dla siebie.
Wczorajszego wieczoru było inaczej, ledwo doczołgałam się do
łóżka i położyłam się w nim, w pokoju, gdzie panowała
ciemność, zaledwie zamknęłam oczy, a tu za powiekami widzę
złote fajerwerki... ale to nie nowość dla mnie, to już
przerabiałam tysiące razy, nawet w ciągu dnia, przez te moje
ostatnie 22 lata. Lecz wczorajszego wieczoru te iskry
zapalały się coraz głębiej i potężnie rosły na moich oczach,
za moimi powiekami zrobiła się niesamowita jasność jakiej
nie sposób opisać, opowiedzieć słowami... to nie była taka
nasza ziemska jasność. I robiła się coraz większa... i
większa... a wiem, że jeszcze nie osiągnęła swojego całego
potencjału... i zaczęły się w niej pojawiać obrazy... i
olbrzymie drzewo... górowało nad okolicą, później pojawiały
się inne drzewa i krzewy... i pojawiały się piękne twarze:
mężczyzn i kobiet... znam te twarze, towarzyszyły mi w
dzieciństwie, przychodziły do mnie nocami, tuliły mnie do
snu, wolałam przebywać z nimi niż słuchać bajek mojej mamy,
która prawie każdego wieczoru była zawiedziona, znowu jej
mówiłam – idź już sobie... bo ja w tajemnicy nawet przed
nią, czekałam na swoich gości... tych pięknych twarzy nie z
tego świata. Kilka dni temu przybyła w nocy piękna
dziewczyna, nieziemskiej urody, radośnie uśmiechnięta,
przypomniała mi o tych dniach z mojego dzieciństwa... a
jednak ten świat nadal istnieje... i znowu ich widzę. Od 12
roku życia zostawili mnie w spokoju, ale jak widać czuwają i
są w pobliżu.
We wczorajszych moich obrazach ujrzałam nowe krajobrazy,
jakieś nieznane mi zdarzenia, ciągle się wyłaniają spod tej
jeszcze grubszej warstwy, ciągle czekają na swoje
odkrycie... wpatrywałam się w ten świat i nawet nie wiem,
kiedy odpłynęłam... kiedy ponownie się ocknęłam i szeroko
otworzyłam oczy, otaczała mnie wielka ciemność i cisza...
nie wiedziałam, gdzie jestem? Zaskoczyłam, że to mój pokój i
moje łóżko... a ten piękny spektakl, który właśnie oglądałam
już się skończył... położyłam się na drugi bok i usnęłam.
Rano wstałam radosna, aż się popłakałam ze szczęścia...
dziękując Bogu za wszystko, co mi zafundowano na tym
świecie... warto było, choćby dla tego jednego spektaklu z
tym pięknym światłem... i co ciekawe, wczorajszego wieczoru
w Vancouver rozpoczął się pokaz corocznych fajerwerków,
słyszałam w moim mieszkaniu, jak odpalali sztuczne ognie...
i nawet pomyślałam – już mnie nie bawią, a lubiłam biegać na
plażę, aby się na nie pogapić... w tym samym czasie, kiedy
już nie było słychać odgłosów z wybrzeża, nagle zrobiłam się
bardzo senna.
Kiedy się przebudziłam jeszcze wieczorem, już po tym
spektaklu, czułam potężne swędzenie w klatce piersiowej, w
okolicy grasicy, przez sen pamiętam, trwało do rana... parę
dni wcześniej podobnie było między łopatkami, a nawet
pojawiał się tam ból... na wyspie prosiłam dziewczyny, aby
mnie drapały na plecach... chociaż to swędzenie nie jest do
podrapania, czuje się go w środku ciała, w wewnętrznych
organach.
Nawiasem mówiąc już Beatka na wyspie powiedziała... „należy
się zastanowić, dlaczego na naszą drogę wyszedł prosto pod
samochód wąż – symbol transformacji”, i tego samego dnia,
kiedy wracaliśmy po zachodzie słońca do domu, biała sowa
wpadła w nasze okno samochodu, jeśli byłoby otworzone okno,
wylądowałaby mi na głowie...
i ta samotna wyspa na Pacyfiku, właśnie w tym czasie... i
Wiesia biegająca za potężnymi rzadkimi Arbiutusami... i
tylko ta wielka woda może je obalić i pociągnąć za sobą do
oceanu... to była moja obsesja na tej wyprawie... i te
piękne muszle wyrzucone na dziką plażę, które zbierałam i
nawet nadałam im ich nowej oprawy... i szukaliśmy kamieni,
które właśnie były wyrzucane z wody i jakiś niewidzialny
rzeźbiarz już rzeźbił na nich rzadkie kwiaty...
i jeszcze raz powtórzę – nic w naszym życiu nie bierze się
przypadkiem.
A ja osobiście wszystkim ludziom dobrej woli, życzę w tą
piękną lipcową niedzielę, aby zobaczyli w sobie takie
światło... jakie ja ujrzałam w sobie ostatniej nocy.
Vancouver
24 July 2022
WIESŁAWA
|