
Wieczór był wyjątkowo chłodny. Wiatr wył przeraźliwie,
kołysząc do snu liście na drzewach, a ptaki latały
niespokojnie z gałęzi na gałąź, jakby w powietrzu wyczuwały
nadchodzące zło. Stuk, stuk, stuk... kobiecy obcas
równomiernie uderzał o płyty chodnika. Jedyną rzeczą, która
w takich chwilach pozostawała bez zmiany był warkot silników
samochodowych. On zawsze brzmiał tak samo.
Nikt nie spodziewał się, że tym razem to nie jest zapowiedź
zwykłej burzy, która ostatnimi czasy była tu na porządku
dziennym. Miasto na zewnątrz wydawało się uciszone, spokojne
i ukojone na wieki, ale wewnątrz tętniło życiem. We
wszystkich klubach i pubach brakło miejsc, ludzie
postanowili ten wieczór spędzić tak samo, jak każdy inny
piątkowy wieczorek, czyli byle nie w domu.
W
gustownych restauracjach zakochane pary patrzyły sobie w
oczy przy blasku świec, a ciszę która między nimi panowała
wypełniała muzyka z instrumentów, na których grali ubrani w
eleganckie smokingi, grajkowie. W teatrach i kinach
wykupiono już bilety na wszystkie spektakle i seanse. Nawet
w dyskotekach, które nie cieszyły się zbyt dużą
popularnością, można było spotkać prawdziwe tłumy.
Nieliczni, którym nie udało się zorganizować jakoś tego
wieczoru, spędzili go w domu, w wygodny fotelu, z wiadrem
popcornu i oczami utkwionymi w ekran telewizora, na którym
po raz kolejny Godzilla deptała i miażdżyła niewielkie,
chińskie miasteczko. Jednym słowem wieczór był dokładnie
zaplanowany, każdy musiał coś robić.
Około godziny dziesiątej z nieba spadła pierwsza kropla
deszczu i rozbryznęła się na masce żółtego cadillaca rocznik
`86, z wgniecionym lekko dachem. Dalej już poszło szybko.
Kolejne krople spadały na ziemię, tworząc mokrą, wodną
pokrywę. W niespełna pięć minut deszcz przeobraził się w
straszną ulewę, której towarzyszyły wyładowania
atmosferyczne w postaci piorunów, rozjaśniających niebo nad
całym miastem. Nie brakło przy tym oczywiście grzmotów,
których huk był tak ogromny, że szyby, nawet w tych bardziej
szczelnych oknach trzeszczały, jakby za chwilę miały pęknąć.
Nie minęło dwadzieścia minut, a chodnikiem płynęła mała
rzeczka.
Oczywistą rzeczą był fakt, że owa pogoda spowodowała nie
lada spustoszenie na dworze. Żaden normalny człowiek nie
wyściubił nosa ze swojego gniazdka. Jednak to ICH nie
dotyczyło, ONI nie byli normalni, nie byli też zwykłymi
ludźmi. W okolicy opowiadano o nich, jako o niebezpiecznej
sekcie, czczącej istotę, która z całą pewnością nie wiele
wspólnego miała z Bogiem i jego prawdami. Wszyscy mieli
jeden, szczególny znak, który pozwalał ICH odróżnić od
reszty miejscowej społeczności. Był to piorun, jakby
wypalony na lewej powiece. ONI nie bali się deszczu. Tego
wieczoru było ICH na ulicach miasta bardzo wielu, więcej niż
zwykle, podczas zwyczajnej burzy. I właśnie ten fakt był, a
może raczej powinien być, dla mieszkańców miasteczka
niepokojący. Wychodzili na powietrze ze swoich piwnic i
kanałów, w których żyli na co dzień, gdy tylko wyczuwali
wilgoć i deszcz. Zupełnie jak dżdżownice wypełzające spod
ziemi i pełzające po mokrych chodnikach.

Nikt się nie bał. Dorośli i młodzi dobrze się bawili, a małe
dzieci spały w swoich łóżeczkach w domu, pod opieką babci
lub wynajętej przez rodziców opiekunki. Nikt nie wyczuwał
żadnego niebezpieczeństwa, nikt oprócz małego Jimmiego.
Chłopiec miał zaledwie sześć lat, ale rozumiał i wiedział
więcej niż jego rówieśnicy. Nie miał przyjaciół, bo rodzice
trzymali go niemal w hermetycznym środowisku ich własnego
mieszkania, w którym notabene sami nie często przebywali.
Tego wieczoru też ich nie było, bawili się ze znajomymi w
kręgielni. Jimmy był w domu sam, opiekunka bowiem miała
zapłacone za siedzenie do dziesiątej, więc zaraz po wybiciu
tej godziny zostawił śpiącego chłopca i wyszła, upewniając
się jedynie, że rodzice jego nie długo wrócą. Nie była to
sytuacja nowa dla Jimmiego, rodzice często w ten sposób
wynajmowali nianię na jakiś czas, a dziadkowie mieszkali w
znacznej odległości od nich w związku z czym dojazd nie był
możliwy. Dlatego też Jimmy wcześnie musiał nauczyć się
samodzielności.
Kiedy była burza, nie oglądał telewizji, a siedział przy
oknie. W mieszkaniu wszystkie światła były pogaszone, a
drzwi zaryglowane na wszystkie zamki. Chłopiec obserwował
ICH, zdawał sobie sprawę z tego, że ONI wiedzą, iż jest w
domu sam. Dlatego się bał, bał się bo nie raz widział, jak
porywali małe dzieci z ich rodzinnych domów i zabierali ze
sobą. Rodzinom zaś i innym robili czystkę w mózgu tak, że
nikt nie pamiętał o dzieciach. Kiedyś widział nawet jak
porwali malutką Rachel, miała wtedy 6 miesięcy. Widział to i
zapamiętał, ale nie mógł nic powiedzieć rodzicom, bo
ściągnąłby na nich i na siebie masę nieszczęść (Rachel była
jego młodszą siostrzyczką). Nie mógł tylko znieść tego, że
nikt jej nie pamiętał i wszyscy żyli jakby jej nigdy nie
było.
Ta noc nie miała być jednak tak spokojna, jak wszystkie
inne, deszczowe noce. Tym razem Jimmy czuł od początku, że
dziś przyjdą właśnie po niego. - Dlaczego? - wciąż pytał
samego siebie. W końcu jednak dochodził do wniosku, że to
dlatego, iż nie był zwykły. Miał dar, a ONI właśnie tego
potrzebowali. Potrzebowali kogoś, kto umiałby rozpoznać
najgorsze w świecie zło, któremu ONI oddawali cześć.
Tym kimś
mógł być Jimmy, on bowiem bardzo dobrze potrafił odróżnić
prawdę od kłamstwa, miłość od nienawiści, dobro od zła. Ale
nie chciał tego robić, uważał iż i tak wystarczająco dużo
krzywd, cierpień, zła, fałszu i bólu widział na świecie
podczas swojego krótkiego życia. Nie chciał więcej na to
patrzeć, nie chciał rozróżniać, wolał udawać, że ich nie ma,
że nie istnieją. Wolał zaszywać się w swojej własnej krainie
marzeń i wracać z niej na ziemię dopiero wtedy, gdy
rzeczywistość wzywała go do siebie. Niejednokrotnie, jak to
w przypadku dzieci, realia mieszały mu się z fantazją, a
wtedy drogą dedukcji eliminował ze swojej wyobraźni rzeczy,
które nie mogły istnieć i powoli stawał znów oko w oko z
szarą rzeczywistością.
O godzinie jedenastej wiatr huczał i dudnił już tak głośno,
że momentami Jimmy podskakiwał przerażony na swoim
krzesełku, a dreszcze przeszywały jego maleńkie ciałko na
wylot. Nagle z salonu rodziców dobiegł Jimmiego cichy szept,
który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy:
- Jimmy, Jimmy, Jimmy ... - nawoływał go głos - ... chodź tu
Jimmy, musimy porozmawiać.
Chłopiec skulił się w kącie swojego pokoiku i nerwowo zaczął
kołysać się w przód i w tył. Serce łomotało mu tak głośno,
że zdawało mu się chwilami, iż słyszy echo jego uderzeń. -
Nie chcę Cię słyszeć! - krzyknął w ciemną pustkę mieszkania
- Daj mi wreszcie spokój! Obiecałeś, że więcej już nie
wrócisz! Dlaczego?! Dlaczego to robisz?! - Jimmy, więcej nie
zostawimy Cię samego, to już ostatni raz. Bądź grzeczny i
chodź tutaj, w nagrodę zabierzemy Cię jutro do Disneylandu -
usłyszał teraz zmodyfikowane głosy swoich rodziców.
Zawsze
mówili to samo i za każdym razem obiecywali mu wycieczkę do
Disneylandu. Niestety kończyło się tylko na obiecywaniu. -
Co Ty na to Jimmy? Ha, ha, ha...!!! - śmiech zmieniał się w
okropny ryk i wrzask. Głos nie umiał długo udawać. Jimmy
siedział w kącie i łkał. - Zostaw mnie w spokoju! Nie jesteś
od nich lepszy! Wy, dorośli, wszyscy jesteście tacy sami,
tyko obiecujecie, i co?!! I co z tego??!!! ODEJDŹ!!! - Jimmy
krzyknął tak głośno, że aż zabolało go gardło. Nagle jakiś
cień przemknął w przedsionku między pokojami. Jimmy
przestraszył się nie na żarty. Nie raz już rozmawiał z nim,
ale On nigdy się nie poruszał. Tym razem cień zbliżał się w
jego stronę. Chłopiec ujrzał w blasku uderzającego pioruna
twarz. To był On. Wiedział o tym, gdy tylko go usłyszał, ale
teraz po raz pierwszy zobaczył go na własne oczy. Nie musiał
się długo zastanawiać nad tym, kto był właścicielem tej
przerażającej facjaty.

Zaledwie zdążył mrugnąć powiekami, gdy nie wiadomo jak
znalazł się na środku placu do golfa, na obrzeżach miasta.
Spojrzał w górę, padało, ale to nie był deszcz. To była
krew. - Widzisz? - znów odezwał się ten znajomy,
przerażający głos. Dobiegał gdzieś zza drzew - Nadszedł
czas, żeby ktoś poznał prawdę. Tym kimś będziesz Ty, bo
jesteś jednym z nie wielu, którzy potrafią rozróżnić prawdę
o kłamstwa. Zginiecie wszyscy, bo wierzycie w coś co nie
istnieje.
Nie wiecie o tym, ale czcicie szatana, bo zapominacie, że i
czym jest dobro. Wierzycie, że dobro zwycięża, bo
zapominacie, że gdzieś tam są jeszcze wyznawcy szatana.
Strzeżcie się, bo nadejdzie czas, kiedy rozleje się więcej
ludzkiej krwi, niż wszyscyście razem rozlali wina, a z nieba
zamiast deszczu spadną strugi krwi i jak woda po wielkiej
ulewie, zabarwią krwią okoliczne rzeki. Świat stanie w ogniu
i spłonie żywcem, a wy z nim. Ha, ha, ha... - znów
rozbrzmiewał ten chory śmiech, jakby należał do jakiegoś
psychopaty. Ale Jimmy wiedział, że to On.
Stał dalej na środku pola golfowego, a włosy, choć zmoczone,
fruwały mu na silnym wietrze, tworząc na głowie zupełny
nieład. Otaczali go ONI. Ludzie burzy, wpatrzeni byli w
niego niczym zahipnotyzowani i stawiali maleńkie kroki w
jego kierunku. Chciał uciekać, ale nie mógł się ruszyć. Stał
i czekał, aż stanie się to co było nieuniknione. Oddychał
bardzo powoli. Czuł, jakby ktoś uciskał mu serce... próbując
zatrzymać jego bicie.
Obraz w jego oczach stawał się co raz bardziej niewyraźny,
aż w końcu zgasł zupełnie. Jimmy zdany był już tylko na
słuch, słyszał chlupotanie mokrej ziemi pod ICH stopami i
szum liści, ale i te dźwięki powoli zastygały. Świat
zatrzymywał się, jakby nagle ktoś włączył pauzę. KONIEC.
Nastała pustka. Nie było już Jimmiego, nie było też ludzi
burzy, przestało padać, a krew zmieniła się w wodę. Wiatr
ucichł zupełnie. Od tej chwili był tylko spokój i ta okropna
nicość, która zdawała się coś przypominać. Jakby kiedyś
wcześniej, na jej miejscu, coś było, ale teraz nie pozwalało
do siebie dotrzeć. Niewidzialna granica dzieliła to coś, od
tego co było teraz, a raczej czego nie było. PSST! Światło
życia w tym miejscu zgasło na zawsze.

GODAN
|