[18.08.2007, kin 77, Czerwona
Ziemia 12, portal /Fala Łącznika]
Z Przemysławem Woliczko rozmawia Hanna Kotwicka:
Wydawnictwo PULSAR Hanna Kotwicka, 2007
Jak to możliwe, że fizyk
kwantowy, osoba wszechstronnie uzdolniona i do tego biały
człowiek, trafił do Rezerwatu Indian i otrzymał czwarty
stopień inicjacji w tradycję plemion Lakota i Ojibway?
Droga była prosta i jednocześnie skomplikowana. Tak się
złożyło, że pracowałem w Edmonton w Szpitalu St. Michael i
dostałem propozycję wyjazdu na wyspę Vancouver. W pobliżu
znajdował się klasztor, w którym były osoby potrzebujące
opieki paliatywnej, w której się specjalizowałem. Podpisałem
umowę i pojechałem do Chemaines. Było tam dwóch ciężko
chorych zakonników i przeor klasztoru po przebytym udarze
mózgu. Moja praca polegała na robieniu chorym zastrzyków i
podawaniu leków, opieką salową zajmowały się siostry
zakonne.
Pewnej nocy miałem sen. Szedłem górską ścieżką tuż przy
skale, w której była grota, a nad nią siedział orzeł. Zaczął
machać skrzydłami w dół, jakby pod siebie, wytwarzając
strumień powietrza czy też wiatr, który wpychał mnie do
groty. Broniąc się, chwyciłem się drzewa, ale moje nogi
unosiły się tak, jakby jakiś odkurzacz wsysał mnie do
środka. I w tym momencie się obudziłem. Nie przypuszczałem,
że ten sen ma jakiekolwiek znaczenie.
Akurat miałem wolny dzień i nie musiałem iść do klasztoru,
więc postanowiłem pójść do miasta, około dwunastu kilometrów
ścieżką w dół. Samochodem trzeba by tam było jechać około
trzydziestu kilometrów.
Zszedłem do miejscowości Chemaines i od razu napotkałem
drewnianą budkę z pamiątkami i rzeźbami indiańskimi. Moją
uwagę przykuła największa rzeźba, stała w oknie wystawowym -
był to orzeł siedzący na skale, a pod nim była grota. Miał
tak dziwnie rozłożone skrzydła, jakby chciał wepchnąć coś do
groty. Gdy tak na niego patrzyłem, doszedłem do wniosku, że
jest to wizualizacja mojego snu. Postanowiłem kupić tę
rzeźbę. Zapytałem sprzedawcę - był to starszy Indianin - ile
kosztuje? Usłyszałem, że nie jest na sprzedaż. Zacząłem się
z nim droczyć - wtedy jeszcze byłem człowiekiem, który nie
uznawał słowa „nie” - i wciąż pytałem, ile naprawdę chce.
Ale on zdecydowanie nie chciał ze mną pertraktować. W końcu
spytał, dlaczego się tak uparłem, skoro jest tyle innych
rzeźb. Powiedziałem mu, że śniło mi się to w nocy. Wtedy
zapytał mnie, czy taki wysoki blondyn to mój kolega. Byłem
zdziwiony tym pytaniem, bo nie znałem tu nikogo. Spytał, czy
sobie z niego żartuję. Odpowiedziałem, że mówię prawdę.
Wtedy wyjaśnił mi, że godzinę temu był tu pewien mężczyzna,
który kupił tę rzeźbę, bo mu się to śniło w nocy. Nie wziął
jej, gdyż była zbyt duża, a on nie miał samochodu. Miał po
nią przyjechać jeszcze tego samego dnia. Sprzedawca
stwierdził, że powinienem na niego poczekać, bo jeśli dwóm
osobom śni się to samo, to na pewno coś to znaczy, ale on
nie potrafi tłumaczyć snów. Potem zaczął mnie wypytywać o
moją pracę w klasztorze, a na koniec powiedział, że mieszka
w rezerwacie, położonym z drugiej strony klasztoru.
Okazało się, zna przeora klasztoru. Wywiązała się między
nami rozmowa i w tym momencie przyszedł mężczyzna po rzeźbę.
Sprzedawca (nazywał się Lloyd) przedstawił nas sobie i
wyjaśnił swojemu klientowi, o co chodzi. Teraz on zaczął mi
opowiadać swój sen, a ja kończyłem zdania. Nasz sen był
dokładnie taki sam. Zdecydowaliśmy się pójść do rezerwatu,
by porozmawiać z Indianami, choć, szczerze mówiąc, ja miałem
mieszane uczucia. Mój obraz Indian nie był wtedy najlepszy.
Lloyd poprosił nas, abyśmy przyszli o szóstej po południu i
wzięli ze sobą ręczniki.
Rezerwat był dość czysty, w przeciwieństwie do tych, które
kiedyś widziałem. Opowiedzieliśmy tam nasz sen, nastąpiła
cisza, nikt nie bił nam brawa, nikt się nami nie zachwycał.
Zaproszono nas jednak do Sweat Lodge, i na tym się
skończyło.
Gdy wracałem do klasztoru, spotkałem siostrę Mary, zapytała
mnie, skąd wracam? Pomyślałem, że jak powiem jej, gdzie
byłem, to pewnie zerwą ze mną kontrakt. Jednym z warunków
kontraktu było bowiem to, że musiałem codziennie
przystępować do komunii. Jeśli powiem, że brałem udział w
pogańskiej ceremonii (tak to wtedy rozumiałem), to koniec
przygody, wracam do Edmonton. Ale kłamać też nie mogłem.
Powiedziałem krótko: „Byłem w Sweat Lodge, u Indian”. A ona
na to: „To cudownie, my tam chodzimy w każdy piątek”. To
było niesamowite! Zacząłem tam chodzić raz w tygodniu, bo
nie chciałem popaść w uzależnienie.
Czy rozmawiałeś o tym z przeorem klasztoru?
Dużo z nim na ten temat rozmawiałem. On był kiedyś dziekanem
wydziału teologii w Kalifornii; miał niesamowitą wiedzę;
napisał wiele książek. Zaczął mi tłumaczyć, na czym polega
Sweat Lodge, co się tam dzieje, mówił także o działaniu w
nim Chrystusa. Byłem zszokowany. A siostra Mary, która
uwielbiała przysłuchiwać się naszym rozmowom, tylko się
żegnała.
„Nie ma w tym nic dziwnego” - powiedział przeor. „To jest
prawda. Jak pójdziesz do Sweat Lodge, to popatrz uważnie,
gdzie jesteś, a wtedy wszystko będziesz wiedział”.
Kiedy poszedłem tam następnym razem, zwróciłem uwagę na
cztery kije. Czerwony kij stał za ogniskiem. Zrozumiałem, że
jest to krzyż. „Niemożliwe” - pomyślałem. Nie był to krzyż
równoramienny, ale chrześcijański. Powiedziałem o tym
przeorowi, a on odparł: „No to już wiesz. A teraz ci powiem,
że tam jest Chrystus. Teraz sobie pomyśl: Chrystus trzyma
nogi gdzie? Tam, gdzie czerwony kolor. Jedna ręka Chrystusa
to harmonia, druga to wizja, a głowa jest tam, gdzie jest
święta woda”.
Dzięki niemu przestałem być w konflikcie z samym sobą, że
jako katolik biorę udział w pogańskiej ceremonii.
Przeor mówił dalej: „To, co oni robią, robią dobrze i
zgodnie z prawem, i nie jest im do tego potrzebna żadna
filozofia. Ci ludzie muszą pozostać tacy, jacy są. Jeśli się
w to zaangażujesz, pamiętaj, żebyś nikomu o tym nie mówił,
każdy sam musi to odkryć. To jest najważniejsze. To jest
największa nauka, żeby każdy doszedł do Boga przez własną
religię, miał swojego Boga, a nie żeby mu Go ktoś inny
narzucał. Ty doszedłeś do tego sam, ja ci tylko
podpowiedziałem. To, co już masz, to masz, nic więcej nie
musisz robić. Nieważne, czy jest to zgodne z nauką Kościoła.
Tam znajdujesz to, na czym opiera się świat. To podstawa,
pierwotny kod. Jest to tak proste, że musi być prawdziwe. To
proces odarty z wszelkiej teologii.
Wchodzisz do Sweat Lodge, jest gorąco, trochę cierpisz, ale
coraz bardziej zbliżasz się do samego siebie. A jak zbliżysz
się do siebie, to zbliżysz się do Boga”.
Jak to się stało, że zamieszkałeś w rezerwacie?
Tak się złożyło, że zgodnie z umową podpisaną z rządem
kanadyjskim w każdym rezerwacie Indian musi być szkoła i
ośrodek medyczny. Tam, gdzie ja chodziłem, było małe
skupisko, około tysiąca osiemdziesięciu osób.
Kiedy zwolnił się etat w ośrodku medycznym, Indianie
zapytali mnie, czy nie chciałbym przyjąć tej pracy.
Zgodziłem się. Rano szedłem do klasztoru, a popołudniu do
rezerwatu. Szczerze mówiąc, nie miałem tam nic do roboty.
Zacząłem obserwować tych ludzi. To, co robili, bardzo mnie
śmieszyło. Co chwila sypali gdzieś tytoń, modlili się przed
drzewami, potem łamali gałęzie. Zanim zaczęli jeść, zawsze
kręcili talerzem z jedzeniem zgodnie z ruchem wskazówek
zegara. Zanim włożyli łyżkę do zupy, bardzo długo się
modlili, dziękowali za wszystko planetom, gwiazdom, Ziemi.
A ja dziękowałem Bogu, że nadal jestem w klasztorze, bo
chyba straciłbym kontakt z normalnym światem. Kiedy tak na
to wszystko patrzyłem, wydawało mi się to jakieś dziecinne,
infantylne, pogańskie. Wszystko było takie proste, ale w nic
się nie zagłębiałem. Indianie także w nic mnie nie
wtajemniczali, zaakceptowali tylko, że przychodzę do Sweat
Lodge.
Pewnego dnia przyszła do mnie kobieta, pół Indianka. Miała
kłopot, coś jej urosło na piersi. Zbadałem ją, miała guz
wielkości mandarynki. Nie zastanawiałem się długo. Nie
pytając Starszyzny (i to był mój błąd), zawiozłem ją do
szpitala. Tam zrobiono jej biopsję. Wyniki miały być za
kilka dni. Wróciliśmy do rezerwatu. Starszyzna przywitała
nas chłodno i oznajmiła, że czekają na nas w świetlicy.
Krzesła były ustawione w kole, na środku podłogi leżały
dziwne przedmioty, stały dzbanki. Usiedliśmy obok siebie.
Kobiecie polecono rozebrać się do pasa. Jeden z Indian
zaczął sypać zioła, mieszać je, potem to podpalił, bardzo
długo się modlił, zaczął chodzić w koło, wachlować
wszystkich piórami orła. Było dziwnie. Potem kazano
wszystkim zamknąć oczy. Zrobił to każdy, oprócz mnie. Lloyd,
który prowadził ceremonię, zauważył, że się nie
podporządkowałem, ale nic nie powiedział, zaczął bić w
bęben, śpiewać, potem grzechotać, grać na flecie. W pewnym
momencie zauważyłem, że guz zaczyna pękać. Lloyd znów zaczął
bić w bęben, a ja zobaczyłem, że z guza wycieka czarny płyn.
Pomyślałem: dźwięk nie mógł tego zrobić? Przecież nie śpię.
Siedzę przy niej i cały czas na to patrzę. Mam tu do
czynienia z czymś dziwnym. Jako urodzony sceptyk, zacząłem
szukać wytłumaczenia. Nie znalazłem, byłem sobą
rozczarowany.
Potem Indianin powiedział, że można otworzyć oczy (ja nie
musiałem, miałem je cały czas otwarte) i że to koniec
ceremonii. Kobieta była trochę przerażona, bo całe spodnie
miała mokre od krwi. Wziąłem ją do naszego ośrodka,
założyłem opatrunek. Rana była dość duża. Po biopsji miała
około centymetra, a teraz, po ceremonii, już około trzech
centymetrów. Zastanawiałem się, czy jej nie zaszyć, nie
wyglądało to zbyt ładnie. Dałem jej zapas gazy na kilka dni,
poszła do domu, ale następnego dnia nie pokazała się w
ośrodku.
Tydzień później pojechaliśmy do szpitala po wyniki. W drodze
niewiele rozmawialiśmy, bo tamtejszym kobietom nie wolno
rozmawiać z obcymi mężczyznami. W szpitalu ja zostałem w
poczekalni, ona weszła do gabinetu. Lekarz zbadał ją, po
czym wyszedł do mnie z krzykiem, że to nie ta sama kobieta,
że przywiozłem jej siostrę bliźniaczkę. Nie wiedziałem, o co
chodzi? Wyjaśnił, że robił biopsję osobiście, widział, że
miała guz, a teraz go nie ma - i ani śladu po biopsji, więc
jak to może być ta sama kobieta? Odpowiedziałem, że Indianie
robili jej jakieś „czarymary”. Rozzłościł się, że z niego
żartuję i wyzwał mnie od gówniarzy. Nic nie odpowiedziałem.
Jak się później dowiedziałem, nie był to pierwszy przypadek
uzdrowienia. Wyniki biopsji były tragiczne - nowotwór
złośliwy, kobieta pożyłaby z pół roku, nie dłużej. Żyje do
dzisiaj. To był ten przełom w moim życiu.
Kiedy wróciliśmy do rezerwatu, poszedłem do Starszyzny i
poprosiłem o rozmowę. Nie wiem, czy bardziej z ciekawości,
czy dlatego że lekarz strasznie mnie zwymyślał i znieważył.
Lloyd powiedział, że za pół godziny mają Radę i mogę na nią
przyjść. Wyjaśniłem, że chciałbym poznać tajniki ich
leczenia, ponieważ guza już nie ma i nie rozumiem, jak to
się stało. Chciałbym wiedzieć, jak to się robi, w jaki
sposób? Lloyd popatrzył na mnie i odpowiedział: „Aby coś
takiego robić, potrzeba wiele lat, zanim to zrozumiesz, a
może jeszcze więcej. Jesteś z nami prawie rok, szanujesz
nas, przychodzisz do Sweat Lodge, mało się wprawdzie
odzywasz, ale czujemy, że nie jesteś osobą, która z nas
szydzi, więc dobrze, będziemy cię uczyć. Teraz idź do Rona,
on będzie twoim nauczycielem. Daj mu tylko tytoń”.
Poszedłem do Rona, powiedziałem mu, że przysłał mnie Lloyd,
żeby mnie uczył. A on na to: „Przysłał cię, czy sam chcesz
się uczyć? Odpowiedziałem: „Oczywiście, sam”.
„A czego chcesz się nauczyć?” - zapytał.
„Jak leczyć i jak pomagać ludziom”, odpowiedziałem.
A on: „Skoro masz tak zaszczytny cel, będę cię uczyć. Zawsze
zaczynamy od tego, by pilnować Ognia. Jeżeli ci się uda
rozpalić ogień i pilnować go tak, by nie zgasł przez cały
rok, będę cię uczyć”.
Tylko tyle?, pomyślałem. - Chyba robi sobie ze mnie żarty.
To nierealne. Chce się tylko ode mnie odczepić. Pomyślałem
jednak, że skoro oni uważają mnie za idiotę, to będę grać
idiotę. Odparłem: „Nie ma sprawy. Jak mam to robić?”
„Musisz przynieść drzewo, ale specjalne drzewo. Jak
pójdziesz do lasu, zobaczysz różne drzewa: proste, krzywe,
skośne, małe, duże, ale tylko jedno drzewo będzie wyglądać
tak jak ty. Kiedy znajdziesz to drzewo, wtedy będziesz mógł
palić Ogień przez cały rok i ci nie zgaśnie”.
Znów pomyślałem, że zamiast powiedzieć „odwal się”, to kiedy
zobaczył, że połknąłem haczyk, on kazał mi znaleźć drzewo,
które nie istnieje, i jeszcze ustawił przeszkody nie do
pokonania. Zapytałem: „Gdzie?”.
Na to Ron: „Zaraz tutaj masz las, około pięćdziesiąt metrów
od rezerwatu”.
Wszedłem do lasu i od razu zobaczyłem, że miał rację. Były
tam drzewa krzywe, proste, duże, różne, tylko nie było tego
jednego, które wyglądałoby tak jak ja. Pokręciłem się z
piętnaście minut i, wracając, zobaczyłem na ścieżce suchą
gałąź. Wziąłem ją ze sobą. Pomyślałem, że sprawa zamknięta;
wracam za moje biurko, patrzę w sufit i myślę, czy przesunąć
szafkę w prawo, czy lewo.
Po powrocie wręczyłem Ronowi ten patyk i zapytałem: „Nie
wiem, czy o to ci chodziło?” Wziął go ręki, patrzył,
patrzył, wreszcie się odezwał: „Wiesz co, myślałem, że
zajmie ci to ze trzy miesiące, zanim znajdziesz drzewo,
które wygląda jak ty. Niesamowite. Jak ja się uczyłem, minął
rok, zanim przyszedłem z drzewem, które wyglądało jak ja. A
ty zrobiłeś to w piętnaście minut.
Pomyślałem: „O czym on gada?” W tym momencie Ron powiedział:
„Chodź, pokażę ci, jak się robi Ogień”.
Okazało się, że nie była to aż taka wielka sztuka. Po roku
Indianie uznali, że przeszedłem pierwszą rundę i wiem, na
czym polega pilnowanie Ognia.
Tak nauczyłem się szacunku dla Ognia. Mój szacunek z każdym
dniem wzrastał, ale nie do Ognia, lecz do tych ludzi. Oni
mówili o Ogniu, a ja wiedziałem, że choć tak mówili, wcale
nie chodziło im o Ogień. Indianie rozumieją Ogień jako
kierunek południe, a południe odpowiada za relacje w
rodzinie i związki między ludźmi. Zacząłem mieć dla tych
ludzi coraz więcej pozytywnych uczuć, zrozumienia i
szacunku. Pojąłem, że cała nauka zaczyna się od Drzwi
Południowych. Najpierw trzeba się nauczyć szacunku dla
swojego nauczyciela, żeby móc się dalej uczyć. Nie tak, jak
w naszych szkołach, gdzie nauczyciel prawie nigdy nie ma
szacunku, zdarza się to sporadycznie. Przeważnie uczniowie
czują tylko strach przed nim. U Indian jest zupełnie
inaczej.
Czy to był pierwszy stopień wtajemniczenia?
Tak. PIERWSZY stopień wtajemniczenia nazywa się Strażnik
Ognia.
Jak wiem, dziś masz już czwarty stopień inicjacji. Czy
możesz powiedzieć, na czym polegały te wcześniejsze?
DRUGI stopień to jest przejście do prowadzenia Ceremonii
Szałasu Potu (Sweat Lodge). Przygotowując się przez rok do
pielęgnowania Ognia, poznawałem jednocześnie tajemnicę Sweat
Lodge i dowiadywałem się, o co chodzi w tym wszystkim.
Zakończyłem pierwszy stopień, ale nie skończyło się to
jakimś dyplomem. Pewnego dnia Lloyd dał mi wiadro, abym
zaniósł je do Szałasu. Tam, w środku, powiedział: „Jesteś
gotowy, by prowadzić Sweat Lodge”. W tym momencie dużo ludzi
zaczęło wychodzić. Po prostu nie byli w stanie zaakceptować,
że biały człowiek będzie prowadził dla nich ceremonię.
Zostało tylko kilka osób. Lloyd spodziewał się, że wyjdą
wszyscy.
DRUGI stopień to nauka Sweat Lodge - nauka ceremonii i
przekazywania tych największych sekretów, ponieważ Sweat
Lodge, który my robimy, nazywa się Żółwim Szałasem Potu.
Jest to robione w Tradycji Żółwia i tylko mała grupa osób
potrafi to robić. Nazywają się oni Mistrzami Ceremonii.
Drugie wtajemniczenie - już nigdy się nie kończy, ponieważ
każdy człowiek, który prowadzi Sweat Lodge, cały czas musi
się uczyć, bo każdy Sweat Lodge jest inny.
Druga inicjacja jest przede wszystkim nauką ze Sweat Lodge.
Przygotowanie, abym mógł poprowadzić go sam, trwało bardzo
długo. Odbywało się to w obecności Rona, Lloyda albo innych
osób. Siedziałem przy nich, a oni pozwalali mi prowadzić
najpierw jedną rundę, albo w ogóle żadnej nie prowadziłem,
albo tylko otwierałem Sweat Lodge, a oni prowadzili resztę.
Pewnego dnia oznajmili, że mogę już sam poprowadzić całą
ceremonię.
Nauka drugiego stopnia trwała dość długo, ale nie wiem, ile
czasu, ponieważ podczas tej drugiej inicjacji nie myślałem
już o czasie, jak to było przy Ogniu. Wówczas wciąż
liczyłem, kiedy skończy się rok, tu nie zależało mi już na
czasie.
Potem przekazano mi, w jaki sposób prowadzić Ceremonię Drogi
do Serca (Middle Way). To było TRZECIE wtajemniczenie.
CZWARTE wtajemniczenie - to przygotowanie do Ceremonii Tańca
Słońca (Sundance). Jest to okres siedmioletni, który obecnie
przechodzę. Jednak z chwilą, gdy jest się nominowanym do
Sundance, mówi się, że się go już zdobyło. Teraz został
jeszcze ostatni ruch - zatańczyć. Najważniejszy jest tutaj
proces dokonania Vision Quest. Sam proces jest bowiem
ważniejszy niż jego finalizacja.
Nominacja u Indian wygląda tak, że mówią ci: „Od dzisiaj
jesteś gotowy”. To znaczy, że jest dobrze, tyle tylko, że
się o tym nie wie.
Jeśli chodzi o Ogień, potrzebujesz rok, by to zrozumieć, ale
już jesteś Strażnikiem. W ich oczach po prostu nim jesteś,
ale żeby się z tym pogodzić, tobie potrzebny jest rok. Ty
jednak już nim jesteś. Można powiedzieć, że u Indian jest
odwrotnie niż u nas: tam najpierw dostaje się dyplom, a
potem zdobywa wiedzę. U nas najpierw jest wiedza, a na końcu
dyplom. Natomiast to, czy dalej będziesz szedł w tym
kierunku, zależy wyłącznie od ciebie. Możesz powiedzieć:
dobrze, dziękuję albo do widzenia.
Tutaj chodzi o to, że człowiek cały czas się rozwija.
Zdobycie czy przejście inicjacji wcale nie znaczy, że się
coś zdobyło. Po jednej inicjacji rozpoczyna się następna. To
trwa cały czas.
Jedynie ta pierwsza, Strażnik Ognia, można powiedzieć, że
odbywa się pod przykrywką liścia - dosłownie. Tu człowiek
myśli o Ogniu i kiedy dmucha w jeden z czterech otworów w
liściu, nabiera coraz większego szacunku do ziemi, bo ma z
nią bezpośredni kontakt poprzez usta. Musi przyłożyć twarz
do ziemi, by móc dmuchać w otwór w liściu, zakrywającym
dołek z ogniem. I to daje nam poczucie tego związku. Tak
właśnie zaczyna się on w nas rodzić. Zaczynamy dostrzegać
coś, czego nigdy w życiu nie widzieliśmy, mimo że codziennie
stawiamy stopy na ziemi. Teraz zaczynamy odbierać to inaczej
- zaczynamy czuć niezwykłą pokorę. To taka niewinna
inicjacja - ta pierwsza: można powiedzieć, że „skaleczyłeś
się i nie możesz iść dalej” albo po prostu zdecydować „idę
dalej”. U Indian wygląda to w taki sposób.
Czym jest Dziewięć Fajek dla Ludzi i dlaczego jest tylko
dziewięć?
Dziewięć Fajek dla Ludzi jest u Indian Lakota. To bardzo
stara tradycja. Wiąże się z nią legenda, która mówi, że
dopiero kiedy Dziewięć Fajek zostanie rozdane ludziom, na
świecie zapanuje harmonia. Jak dotąd nie wszystkie dziewięć
Fajek trafiło do ludzi. Indianie mówią na nie Peoples Pipe,
czyli Fajka Ludzka.
Nie będę opowiadać całej legendy, w skrócie jednak powiem,
że w pierwszym przekazie Białego Bizona jest mowa o tym,
skąd się wzięły Fajki. Biały Bizon - a była nim kobieta,
miała białą skórę i niebieskie oczy - przekazał pierwszą
Fajkę Indianom. Druga część legendy mówi, że Kobieta-Bizon
zostawiła w sumie dziewięć Fajek, które miały być rozdane
ludziom, ale sześć powinno zostać na ziemi Indian. Każdej z
sześciu Fajek przypisana była część ciała zwierzęcia: jedna
Fajka to głowa, następna to przednia łapa prawa, potem
przednia łapa lewa, tylna łapa prawa, tylna łapa lewa i
ogon. Te Fajki miały pozostać u Indian, na Ziemi Żółwia -
tak Indianie nazywają ziemię, na której mieszkają, czyli
Amerykę Północną.
Następne trzy Fajki miały powędrować do innych ras. Indianie
uważają, że są rasą czerwoną, i mówią o tym otwarcie, i że
poza nimi są jeszcze trzy rasy: żółta, czarna i biała. Na
podstawie tego wierzenia zbudowali swoje Koło Medyczne,
które mówi, jakie nauki przychodzą od rasy białej, czarnej,
żółtej i czerwonej. Wytłumaczę to dokładnie na seminarium.
Niemniej te trzy Fajki powinny powędrować do tych ras. Dwie
Fajki czekają, aby przejść dalej.
Ja dostałem Fajkę od mojego nauczyciela Szarego
Niedźwiedzia. Jeżeli uznam, że nie spełniam warunków, aby ją
dalej mieć, a nie znajdę następcy, to będę ją musiał mu
oddać. On zdecyduje za mnie, kto dostanie tę Fajkę.
Aby zaspokoić ciekawość naszych czytelników, powiedz, czy
dziś czujesz się bardziej białym człowiekiem, czy czerwonym?
A może biało-czerwonym?
Na pewno jestem białym człowiekiem. Zawsze to podkreślam.
Nie staram się być Indianinem i nie próbuję być na siłę
Indianinem. Urodziłem się białym człowiekiem. Jeżeli miałbym
być czerwonym człowiekiem, to bym się urodził w rasie
czerwonej. Tak się nie stało.
Mógłbyś powiedzieć, że czujesz się pół na pół. Przecież
zostałeś adoptowany przez człowieka rasy czerwonej i
dwadzieścia lat mieszkałeś w rezerwacie.
Zostałem adoptowany przez mojego nauczyciela, Szarego
Niedźwiedzia, do plemienia Lakota, które przebywa na terenie
Rezerwatu Standing Rock. Praktycznie zostałem członkiem tego
rezerwatu, ale to nie znaczy, że jestem czerwonym.
Taka tradycja była u Indian Lakota od samego początku, odkąd
nawiązali pierwszy kontakt z białym człowiekiem, była to tak
zwana zasada adopcji. Dochodziło nawet do tego, że we
wszystkich zamieszkach, na przykład podczas wojen, Indianie
porywali białe dzieci. A jeśli zabili ich rodziców, zawsze
zabierali dzieci do siebie. Indianie zabijali białych
osadników nie dla samego zabijania, ale by sprzeciwić się
temu, co się wówczas działo. Byli normalną społecznością, a
nie ludźmi z filmów Hollywoodu. Walczyli o swoją wolność,
lecz zostali pokonani. Niemniej zdarzało się, że wygrywali
małe potyczki, ale mieli zasadę, że nigdy nie zabijali
dzieci, lecz je adoptowali i „uindianiali”. Po pewnym czasie
nastąpiło przemieszanie krwi. Dlatego nie wiem, czy możemy
dziś spotkać czystą rasę czerwoną, podobnie jak nie ma dziś
czystej krwi Anglików czy Hindusów. Czystą rasę czerwoną
można jeszcze spotkać na północy Kanady, tam, gdzie biały
człowiek nie miał czego szukać.
W każdym razie Lakota i Ojibway są przemieszani. Dzisiejsi
Indianie są bardziej biali niż czerwoni. Oczywiście
wyglądają jak Indianie. W Polsce słyszę, że jestem podobny
do Indianina, ale to nieprawda.
Czy jesteś szczęśliwy, że to wszystko spotkało akurat
Ciebie?
Nie wiem, czy można to nazwać szczęściem. Kiedy myślę o
swoim życiu i o tym, jak się ono potoczyło, to pierwsza
myśl, która mi przychodzi do głowy, jest taka: moje życie
potoczyło się dość tragicznie. Dostałem bowiem coś, co
spowodowało, że moja odpowiedzialność została podniesiona do
ostatnich granic. Wiele lat żyłem beztrosko. W Kanadzie
miałem bardzo dobrą pracę, w dobrej firmie, zarabiałem dużo
pieniędzy, stać mnie było na wszystko. Praktycznie to, co
dostałem od Indian, znacznie obniżyło standard mojego życia.
W tym momencie może i chciałbym robić coś innego, ale muszę
robić określone rzeczy, do których się zobowiązałem, dlatego
musiałem też zdobyć się na pewne wyrzeczenia. Już samo to
każe mi czuć się człowiekiem białym i nie może być inaczej,
ale białym z pewną odpowiedzialnością.
Dlatego zawsze będę czuł się człowiekiem białym, ale
jednocześnie jestem dumny ze swojego dziedzictwa, z moich
rodziców, a najbardziej z tego, że mogę pogodzić te dwie
rzeczy - swoją kulturę, religię i wyznanie z tym, co
dostałem od Indian. I że to jedno z drugim się nie kłóci.
Jest to tak, jak powiedział nasz papież, widząc w rezerwacie
Sweat Lodge: - Tu są korzenie, i abyśmy o nich nie
zapomnieli. To było bardzo piękne, tym bardziej że
powiedział to przywódca białej społeczności, przywódca
europejski, bardzo uduchowiony, a ja dodam od siebie -
Ojciec Święty.
On przypomniał światu, że ci ludzie jeszcze istnieją, że
jest w nich coś wartościowego. Dlatego z otwartym sercem
poddał się Ceremonii Oczyszczenia i nie hamował się jakimś
brakiem tolerancji czy czymś w tym rodzaju.
Uczestniczyłam w prowadzonym przez Ciebie Sweat Lodge
[Ceremonia Szałasu Potu] i mogę powiedzieć, że dla mnie była
to moja bardzo osobista msza duchowa. Możemy się cieszyć, że
wróciłeś do Polski, by połączyć dwa światy, bo wiele
wskazuje na to, że poprzez Szałasy Potu ożywiasz impuls
papieski wśród ludzi.
To nie jest impuls. Wydaje mi się, że to, co odbywa się w
Szałasie Potu, to tylko pewna zbieżność. Wszyscy pamiętamy
słowa Ojca Świętego: „Nie lękajcie się” - a pierwsze słowa,
kiedy zamyka się drzwi do Szałasu, to słowa: „Nie lękajcie
się. Pomyślcie o swoich strachach i uwolnijcie się.
Przestańcie się bać”. Temu służy Sweat Lodge. Nie jest to
ceremonia religijna. A ci, którzy robią z tego ceremonię
religijną, powinni się obudzić i puknąć w głowę, że robię
religię z czegoś, co nie jest religią. Jeśli miałbym mówić o
kimś, że zrobił źle Sweat Lodge, to dokładnie to miałbym na
myśli. Kiedy ludzie wychodzą z mojego Sweat Lodge, wiedzą
już, że nie byli na żadnej ceremonii i że jedyne, co robili,
to naprawiali samych siebie, tylko że nie czynili tego sami,
ale prosili o to jedną jedyną Istotę - Boga. To, jak go
rozumieją, jest ich sprawą. My w to nie ingerujemy.
Czy z taką wiedzą jak Twoja i tak wielką pokorą wobec życia
można normalnie żyć w Polsce? Jak się tu odnajdujesz? Jak
sobie z tym radzisz? Czy traktujesz to jako powołanie?
Pracujesz zawodowo, piszesz muzykę, prowadzisz wykłady,
ceremonie, jesteś otwarty na ludzi. Czy masz czas na życie
rodzinne? I co na to Twoja żona Basia, kobieta atrakcyjna, z
temperamentem. Kiedy na Was patrzę, to widzę ogień i wodę -
oczywiście w znaczeniu potocznym, nie Indian.
Jakoś sobie radzimy, i od czasu do czasu rzeczywiście się
widujemy.
Natomiast tego, co robię, w żadnym wypadku nie traktuję jako
powołanie. Jestem na razie Opiekunem Fajki i Opiekunem Sweat
Lodge. To nie jest powołanie, ja nigdy nie czuję, że mam coś
do przekazania światu. To nie byłaby prawda. Jestem tylko
osobą, która przekazuje pewne legendy, i zawsze będę mówił,
że są to legendy. Czasem mówię: „opowiem wam bajkę, jak
został stworzony świat i jak to mówią Indianie”. I śmiało
mogę powiedzieć, że jest to bajka, bo wśród samych Indian
Lakota opowieści o stworzeniu świata jest chyba z
pięćdziesiąt.
I wcale nie chodzi o to, by ludziom powiedzieć, jak został
stworzony świat. Oczywiście, możemy się nad tym zastanawiać.
Ale to nie jest ważne, czy świat został stworzony w siedem
dni czy w siedem milionów lat, albo czy nie było to czasem
cztery i pół miliarda lat. Tu chodzi tylko o to, że kiedy
słuchamy tej bajki, uczymy się czegoś bardzo istotnego:
odnajdywania w niej czegoś dla siebie, czegoś, co nas uczy
szlachetności, tolerancji, co pokieruje nami tak, że
zaczniemy się kierować miłością.
Wyczuwam pewną nutkę tęsknoty w Twoich słowach. Czy nie
tęsknisz za Kanadą, za rezerwatem? Podobną tęsknotę, tylko
że za czymś nieopisanym, odczuwam sama, kiedy słucham twojej
muzyki.
Czy tęsknię? To trudne pytanie. Często jeszcze nie mogę się
tu odnaleźć, mimo że jest to mój kraj. Często czuję się
nieco zagubiony, ale nie wynika to z tego, że żyłem tyle lat
z Indianami, mieszkałem w rezerwacie, lecz z tego, że tak
wiele lat mieszkałem w Kanadzie. To trochę inny świat. Kiedy
kilka lat temu wróciłem do Polski, czułem się, jakbym
chodził po innej planecie.
Takie było moje pierwsze wrażenie. Moja Fajka cały czas
leżała w walizce. Chodziłem ulicami, patrzyłem, jak to
wszystko wygląda i uczyłem się, jak poruszać się po własnym
podwórku. Starsze osoby opowiadały mi o stanie wojennym,
którego nie przeżyłem, i o tym, co się wtedy działo. Ludzie
wciąż mówili o polityce, słuchałem ich, ale nie rozumiałem
ich zaangażowania. Teraz mogę powiedzieć, że dorastam, żeby
pójść do przedszkola.
A czy myślisz o wydaniu swojej płyty?
Na pewno będę się starał i to jeszcze w tym roku.
Co jest twoim największym marzeniem?
Marzenie mam jedno: aby cały świat był jednym wielkim Sweat
Lodge. Chciałbym, aby wszyscy ludzie usiedli i zapalili
Fajkę. Wprawdzie nie ma fajek pokoju - szczerze mówiąc, ta
nazwa została wymyślona w Hollywood. Chciałbym jednak, aby
każdy człowiek na świecie pociągnął Fajkę w intencji pokoju.
Nie mówię o takim pokoju, kiedy nie ma wojen, ja mówię o
pokoju wewnętrznym. Chciałbym, aby ludzie ukręcili „Fajkę
Tolerancji”. Wtedy na pewno zapanuje wewnętrzny pokój. Wiem,
że brzmi to niedorzecznie, że jest to takie utopijne,
oderwane od rzeczywistości marzenie i na pewno jeszcze długo
się nie spełni, ale może kiedyś? O wielu rzeczach mówiliśmy,
że są niemożliwe, nawet myśląc o Polsce: czy ktoś wierzył,
że zmieni się tu ustrój? A jednak.
Zawsze można mieć nadzieję, że coś się spełni - w dodatku,
kiedy ludzie zaczynają inaczej myśleć, inaczej patrzeć jeden
na drugiego, na świat. Jeśli spełni się to marzenie, to
chyba będzie to już raj.
Tego życzę Tobie, sobie i nam wszystkim. Ja wierzę, że tak
się stanie. Dziękuje Ci za rozmowę.
|