Postrzeganie zmysłowe jest zawsze odczuwaniem kontrastów. Świadomość
jest wyspecjalizowana w rozróżnianiu i wszystko co do niej trafia
jest definiowane, klasyfikowane czy postrzegane na zasadzie
kontrastu. Lecz człowiek nie żyje samą tylko świadomością; taka
linearna, krok po kroku realizowana i opierająca się na postrzeganiu
kontrastów uwaga nie jest w stanie organizować funkcjonowania tak
skomplikowanego systemu jak ludzkie ciało. Ciało jest
"wszechwiedzące" w swej nieświadomości lub nadświadomości ponieważ
zajmuje się relacjami miast kontrastami, harmoniami raczej niż
dysonansami. Ono "myśli" na sposób rośliny, która się rozwija, a nie
jak botanik, który opisuje jej wzrost. Dlatego właśnie Sziwa posiada
dziesięć rąk: by reprezentować taniec życia, wszechmoc, która
pozwala zająć się niepoliczalną ilością rzeczy jednocześnie.
6
Wydaje się, że w doświadczeniu, które próbuję tutaj opisać, treści
nadświadome przedostają się do świadomości. Widzimy świat, tak jak
widzi go cały organizm i jest to ważki powód, dla którego napotyka
się ogromne trudności przy próbie przetłumaczenia tego rodzaju
wglądu na język opierający się na klasyfikacjach i kontrastach. W
stopniu, w jakim człowiek skoncentrowany jest na świadomości, ma on
do czynienia ze sprzecznością, konfliktem i dysonansem. Ignoruje on,
nieświadomie odczuwaną, zdumiewającą perfekcję, z jaką działa
organizm i dlatego u większości ludzi obserwuje się godny ubolewania
rozziew między inteligentną organizacją ich ciał, a trywialną
świadomością. Lecz w tym innym świecie sytuacja ulega odwróceniu.
Zwykli ludzie zdają się być bogami przez to, że świadomość wycofuje
się i zajmuje należne sobie miejsce uznając wyższość organizmu. W
wyniku tego procesu miłość, jednia i harmonia zyskują pierwszeństwo
przed wojną i podziałem.
To,
co pomija świadomość, to fakt, że granice są wspólną własnością
obszarów, które dzielą, tak, że ich zmiana przekształca podzielone
strony. Przypomina to chiński symbol yin-yang - dwie ryby, czarna i
biała, wpisane w okrąg przedzielony krzywą o kształcie litery S.
Wypukła głowa jednej z ryb jest jednocześnie wklęsłym ogonem
drugiej. Trudniej jednak dostrzec, że moja skóra i jej ruch należą w
równym stopniu do mnie jak i do zewnętrznego świata, lub, że sfery
wpływów poszczególnych istot ludzkich mają wspólne powierzchnie, tak
jak pokoje mają wspólne ściany. Tak więc poruszenie mej powierzchni
jest również poruszeniem twojej. Możesz w swym pokoju robić co
zechcesz tak długo, jak i ja będę mógł robić co zechcę w swoim. Lecz
pokój oznacza tu samego człowieka, tak więc moja ekspansja wiąże się
z twoim ustępstwem i vice versa.
Mój
wzrok przyciąga teraz gęstwina krzaków - zawiłość roślinności
pleniącej się we wszystkie strony. Dzięki organizującemu i
tworzącemu relacje umysłowi widzę, że rozplątania wymaga nie ten
żywy gąszcz, lecz labirynt dróg, którymi niezdarnie biegną me myśli.
Każda gałązka zajmuje odpowiednie, przynależne sobie miejsce a
wszystkie one, pozornie chaotycznie rozsypane, tworzą arabeskę
skonstruowaną z subtelnością większą niż owe bajeczne plecionki
zdobiące marginesy manuskryptów Celtów. Tak usposobiony widzę las
pośród jesieni, wszystkie jego, prawie nagie, konary i gałązki
ułożone zostały nie w bezładnej krzątaninie, lecz są owocem
koronkowej pracy zaklętego jubilera; oto jego maswerk rysujący się
na tle nieba. Przegniły pień dźwigający na swym grzbiecie zastępy
grzybów, a także całe zagony mchu, wyszły, jak się wydaje, spod ręki
Celliniego - natchnione przez ducha: agat, bursztyn, nefryt i kość
słoniowa, cały ten substrat leśny, gąbczasty i szorstki, rzeźbiony
był z nieskończoną cierpliwością i kunsztem. Jest dla mnie zagadką
czy ten niezwykły porządek jest jedynie częścią mej wizji, w ten
sposób, jak me ciało jest częścią świata, czy też istniał od zawsze
i jest jego cechą.
Ów
nowy tryb, w którym pracuje świadomość, pozwala w cudowny sposób
dostrzec ze wzmożoną uwagą porządek w modelowaniu natury, większej
fascynacji dostarcza teraz studiowanie struktury paproci, formacji
kryształów, znaków na morskich muszlach, takich jednokomórkowych
klejnotów zamieszkujących oceany, jak radiolaria, bajecznej
architektury nasion i pąków, inżynierii kości i szkieletów,
aerodynamiki piór i zadziwiającego przepychu oko-kształtnych
malunków na skrzydłach motyli i ptaków. Cała ta subtelna organizacja
jest być może ściśle funkcjonalna z punktu widzenia reprodukcji i
zachowania gatunku. Zgadzając się z tym trzeba zauważyć, że
przetrwanie tych stworzeń równoznaczne jest z ich istnieniem - w
jakim celu?
Coraz bardziej oczywiste staje się pokrewieństwo między porządkiem
natury, a muzyką - muszle i chrząstki zbudowane są jak fugi, we
włóknach i naczyniach włoskowatych znajduję kontrapunkty, czuję
pulsujący rytm dźwięku, światła i nerwów. Są nieoddzielne - węzełek,
ganglion, przeplatanie się elektronicznych ścieżek, obwodów i
impulsów, które ciągną się i szemrzą w czasie i przestrzeni. Cały
ten wzór wiruje jak dym prześwietlony promieniami słońca lub siatka
zmarszczek skrząca się w płytkiej wodzie. Zmieniając się bez końca w
siebie, wzór ten jest wszystkim. Węzły i oka sieci przechodzą
bezustannie jedne w drugie. "Pustka tworząca wizję". Istnieje sama
dla siebie. Grunt pod moimi stopami rozwiewa się i zaczynam płynąć.
Fantazyjne obrazy, funkcjonowania mózgu, zachodzących w nim
asocjacyjnych i zmatrycowanych procesów, systemów zarządzających
naszym odczuwaniem i myśleniem. Bardziej jeszcze niż poprzednia,
wizja ta przypomina gigantyczną wariację na pewien temat - paprocie
kiełkujące z paproci, z których z kolei kiełkują kolejne paprocie,
rosnące w wielowymiarowej przestrzeni, kalejdoskopowe królestwa
witraży lub mozaik, lub też zawiłe struktury molekuł - systemy
różnokolorowych kul, z których każda składa się z kompleksu innych,
mniejszych kulek, powielane w nieskończoność.7
Byłby to wewnętrzny wgląd w proces, który, gdy otwieram oczy,
organizuje świat na przekór jego przypadkowości?
Jeszcze tego samego popołudnia Robert zabiera nas do stodoły, z
której usuwa niepotrzebne graty i ładuje je do swego starego,
pyszniącego się rozbebeszoną tapicerką Buicka. Widok śmieci
przywołuje dwa najważniejsze dla ludzkości pytania, "Co zrobić z tym
wszystkim?" oraz "Kto to posprząta?". Istoty żyjące przypominają pod
pewnymi względami rury, do których z jednej strony rzeczy wpadają, a
z drugiej wylatują - aż do zużycia. Odwieczny problem polega na tym,
co zrobić z tym, co już opuściło rurę, zwłaszcza, gdy jest tego tak
dużo, że rury czują się przytłoczone tą obfitością. Pytania te mają
podtekst metafizyczny. "Co zrobić z tym wszystkim?" jest pytaniem o
ostateczne miejsce każdej rzeczy - przyczynę działania. "Kto to
wszystko posprząta?" to pytanie o ostateczną odpowiedzialność, o to,
jak rozwiązać nasze ciągle mnożące się problemy tak, by nie zrzucać
ich brzemienia na następne pokolenia.
Kontempluję oto wielką tajemnicę śmieci w jej najczystszej formie:
ich stos w aucie Roberta urósł do takich rozmiarów, że tylko miejsce
kierowcy jest wolne od starych połamanych framug, pordzewiałych
piecyków, zwojów drutu, zmiażdżonych puszek, elementów starodawnych
fisharmonii, bezimiennego plastikowego szmelcu, bezgłowych lalek,
rowerów pozbawionych kół, wymiotujących pierzem poduszek,
bezzwrotnych butelek, cycatych manekinów, romboidalnych ramek,
potrzaskanych klatek i niepojętego kłębowiska strun, okablowania,
pomarańczowych łupin, skorupek, obierek i żarówek - wszystko to
garnirowane upiornie białym chemicznym proszkiem zwanym przez nas
"anielskim gównem". Jutro radośnie wyekspediujemy to wszystko na
tutejsze wysypisko śmieci. I co potem? Czy istnieje ogień, który
stopi i spali tę nieustannie rosnącą górę szmelcu - szczególnie
teraz, gdy przedmioty, które wytwarzamy coraz bardziej przypominają
śmieci, zanim jeszcze zostaną wyrzucone? Odpowiedź na to pytanie
znajduje się tuż przede mną. Widok samochodu Roberta nie pozostawia
złudzeń.
Boska komedia. Wszystko rozpływa się w śmiechu. Dla Roberta ta
wielka sterta cudownie absurdalnych odpadków jest czystą kreacją,
arcydziełem nonsensu. Zbiera je do kupy i starannie przywiązuje do
beczkowatego, pokracznego i kiedyś pewnie szykownego kabrioletu,
następnie przygląda się swemu dziełu, zadowolony, jakby wybierał się
na paradę. Będzie tam reprezentował amerykański styl życia. W naszym
śmiechu nie ma ironii, w tym stanie świadomości wszystko ma boskie
pochodzenie. Zwieńczenie dzieła cywilizacji w postaci monumentalnej
sterty śmieci nie jest bezmyślnym obrzydlistwem, lecz własną
karykaturą - stwarzaniem fenomenalnie absurdalnych kolaży z
abstrakcyjnych wizerunków umyślnej, lecz łagodnej kpiny z naszych
pretensji.
W świecie nie
ma niczego niewłaściwego, a nawet głupiego. Poczucie
niewłaściwości elementu bierze się z niemożności dopasowania
go do struktury, którą współtworzy oraz niepewności, co do
jego miejsca w szeregującej wszelkie zdarzenia hierarchii -
to, co niedozwolone na poziomie 28, jest właściwe na 96.
Mówię tutaj o poziomach bądź etapach w labiryncie zwrotów i
przemian, gambitów i przeciwgambitów, w, który uwikłane jest
życie, i z którego wyrasta - kosmologicznej zasadzie, na
której opiera się wieczna gra elementów yang i yin, światła
i ciemności, gra, która ledwie na pewnym jedynie poziomie
zdaje się być poważną bitwą między dobrem, a złem. Jeśli
dopasowanym nazwiemy tego, który ową grę bierze na serio,
trzeba oddać mu podziw za jego głębokie zaangażowanie, za
odwagę bycia tak bardzo poza, że nie może on już dostrzec
miejsca, w którym rozpoczął.
Im
bardziej prozaiczne, bardziej przerażająco zwykłe było wszystko, tym
mocniejszy był impuls do zachwytu nad pomysłowością, z jaką boskość
ukrywała się domagając ujawnienia, nad rozmiarem tej kosmicznej joie
de vivre doskonalącej swój taniec. Przychodzi mi teraz na myśl
stacja benzynowa w gorące popołudnie. Kurz i obłoki spalin, typowy
facet w baseballówce i sportowe auta, jednostronnie krzykliwe
plakaty, kojąca jednowymiarowość - nie ma nic poza nami, ludkowie!
Widzę ludzi, którzy udają, że nie dostrzegają, że są wcieleniami
Brahmy, Wisznu i Sziwy, że więzienia ich ciał pełne są milionów
bogów, że kurz jest poświatą otaczającą klejnoty. Jakże uroczyście
słuchaliby, nie rozumiejąc, gdybym spokój Sziwa, ty stary łobuzie!
Dobrze udajesz, ale nie ze mną te numery." Lecz świadome ego nie
wie, że ciało, ten boski organ, udaje tylko, że jest.8
Kiedy ludzie udają się do guru, mistrza duchowego, w poszukiwaniu
tropu sami je porzucają. Milczy, lecz błysk w jego oku przemawia do
nieświadomego - "Ty wiesz... Ty wiesz!"
W
pełnym przeciwieństw świecie zwykłej świadomości człowiek ma,
zgodnie ze swą wolą, poczucie bycia w naturze, nie będąc jej
częścią. Lubi to, bądź nie. Akceptuje to, lub odrzuca. Działa albo
podlega działaniu. nie istnieje. Organizm i otaczający go świat
stanowią jedną, zintegrowaną strukturę działania, w którym nie ma
przedmiotu ani podmiotu, twórcy ani tworzywa. Na tym poziomie nie ma
rzeczy zwanej bólem i innej, zwanej mną, która bólu nie lubi. Ból i
"odpowiedź" nań, są jednym. Być świadomym tego, to poczucie, że
wszystko co mi się przydarza zależy ode mnie. Lecz jest to jedynie
powierzchowne odczuwanie faktu, że zdarzenia zewnętrzne są tożsame z
tymi wewnątrz ciała. To jest owa "pierwotna tożsamość", która wymyka
się wszelkim próbom opisu zwykłym językiem i nie mieści się w
konwencjonalnej definicji człowieka.
Aktywność i pasywność są dwiema fazami, składającymi się na ten sam
akt. Nasiono unoszące się w otulinie puchu dryfuje w powietrzu
tknięte westchnieniem niewidzialnego odrzutowca. Chwytam je za
włosek między kciuk i palec wskazujący i ze zdumieniem patrzę, jak
te małe stworzenie skręca się i wyrywa, jakby walczyło o wolność.
Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to sprawka wiatru, a nie działanie
ziarenka ostu. Lecz teraz widzę, że "inteligencja" nasiona przejawia
się w postaci tych delikatnych jedwabnych czułek, które umożliwiają
mu poruszanie się w żywiole wiatru. Mając ten aparat, rusza się wraz
z wiatrem. Czy, mając to na uwadze, wiosła? Jeśli tak, to ten
pierwszy sposób wydaje się być bardziej inteligentnym wysiłkiem. W
istocie, nasienie nie w większym stopniu zamierza poruszać się na
wietrze, niż ja zamierzam mieć ręce i nogi.
Jest to żywy dowód na wzajemność woli i świata, aktywnego i
pasywnego, wnętrza i zewnętrza, siebie i nie-siebie, przywołujący
aspekt doświadczenia o wiele bardziej zagadkowy od punktu widzenia
zwykłej świadomości, a mianowicie dziwne i pozornie bezbożne
przekonanie, że "ja" jestem Bogiem. W zachodniej kulturze takie
przeświadczenie jest atrybutem szaleństwa. Lecz w Indiach zakłada
się niemal automatycznie, że jądro człowieka, atman, jest jądrem
kosmosu, brahmanem. Dlaczego nie? Ta ciągłość świata czyni go
całościowym, uświęca go i uzdrawia bardziej, niż pustka ziejąca
między Przyczyną i jej skutkami. Jasne jest, że owo "ja" będące
Bogiem to nie ego, że świadomość siebie idzie w parze z
nieświadomością wspólnej granicy między mną, a resztą świata. Lecz w
szerszym, mniej ignoranckim stanie świadomości jestem zmuszony
przyznać, że wszystko czego pożąda ma wola i co zamierzam zrobić
jest powiązane z resztą, której się wyrzekam. Granice mej woli,
forma i kształt każdej czynności, do której się przyznaję, są
identyczne z granicami wszystkich zdarzeń, które nauczyłem się
postrzegać i definiować jako obce i zewnętrzne.
Poczucie siebie nie ogranicza się już do ciała. Moje indywidualne
istnienie zdaje się wyrastać z całości uniwersum na podobieństwo
włosa wyrastającego z głowy, czy kończyny z ciała, tak, że jądro
mnie jest również jądrem wszystkiego. Odkrywam, że w zwykłym stanie
świadomości notorycznie staram wykluczyć się z tej totalności i
pozostaję przez to w nieustającej defensywie. Lecz co staram się
uchronić? Tylko czasami obrona ta ma na celu ochronę przed fizycznym
uszkodzeniem, czy poczuciem braku. Bronię raczej swej obronnej
postawy: zataczam kręgi wokół kręgów zatoczonych wokół kręgów
otaczających nicość. Straże strzegą fortecy zajmującej miejsce w
umocnieniach będących częścią osłony radarowej. Działania militarne
są zewnętrzną parodią walki ego przeciw światu; bezpieczni są tylko
strażnicy. W następnej wojnie siły powietrzne jako jedyne przetrwają
dłużej od kobiet i dzieci.
Wracam poprzez labirynt swego mózgu, poprzez wiodące na manowce
niepoliczone zwroty, nieustannie krążąc, zagubiony w lesie. Znowu w
tunele - pokrętne strategie przeżycia i zachowania statusu dorosłego
życia, niekończące się pasaże pamiętane w snach - wszystkie
przemierzone ulice, korytarze szkół, niepewne ścieżki wytyczone
przez raczkujące dziecko między nogami stołów i krzeseł, ciasne i
krwawe wyjście z łona, wytrysk nasienia, bezczasowa wędrówka po
przewodach i gąbczastych jaskiniach. W głąb zwężających się kanałów,
do punktu, gdzie droga staje się tym, który nią kroczy - ku cienkiej
wiązce molekuł, błędnie uważającej się za element struktury
organicznego życia. Na powrót w bezkresny i wirujący taniec w
kosmicznej przestrzeni otaczającej zaczątek świata, środek środków
najbliższy memu wnętrzu, dalszy od najdalszych galaktyk.
W
głąb i wreszcie poza - poza kosmiczny zamęt, ku zrozumieniu w nim
siebie, zagubionego wędrowca, zapomnianego, lecz nagle znajomego
pierwotnego impulsu wszystkich rzeczy, najwyższej tożsamości,
ukrytego światła, ostatecznego centrum będącym mną bardziej, niż ja
sam. Stojąc w ogrodzie Elli czuję, ze spokojem tak głębokim, że
zdaje się go dzielić z całym światem, że oto ostatecznie przynależę,
że wróciłem do domu poza domem, do dziedzictwa, które w niepojęty
sposób przyszło mi przyjąć w spadku po wszystkich mych przodkach.
Trącane niczym struny harfy, osnowa i wątek świata rozbrzmiewają
wspomnieniem triumfalnych hymnów. Pewniki, w których szukałem
oparcia, stały się punktami wyjścia. Nieuchwytna substancja
przenikająca wszystkie formy daje poznać się jako gest mej dłoni.
Lecz jak mogłem się kiedykolwiek zgubić? Dlaczego wplątałem się w
ten pokrętny wir obrony dla niej samej, który jest konwencjonalnym
mną?
W domu odkrywam, że
wszystkie sprzęty ożyły. Wszystko przemawia. Stoły stoją,
naczynia naczynią, mury się murzą, instalacje instalują się -
jest to świat zdarzeń, nie rzeczy. Robert nastawia gramofon, nie
wiem jednak jaką płytę. Obserwując w skupieniu obrazujący się
obraz, jestem tylko częściowo świadom muzyki i nie wiem, czy słyszę
instrument, czy też załamujący się ludzki głos. Wijący się,
pomarszczony i tańczący pojedynczy strumień dźwięku przypomina
miękkie warknięcia wydawane przez instrument zaopatrzony w stroik
- być może jakiś obój. Następnie dołączają się ludzkie głosy.
Jest to pieśń bez słów, coś jak "łooo - łaaa - łeee",
sprawdzające giętkość śpiewających je gardeł.
Czegóż ten
Robert słucha? Mam wrażenie, że to jakiś jego przyjaciel,
nagrany podczas sesji nonsensownych zaśpiewów. Śpiew staje się
wykwintnym, wybujałym i czarującym trelem, gulgotem, pohukiwaniem
i wyciem - nic nie znaczącym i zrodzonym z czystej przyjemności.
Następuje pauza. Po czym pojawia się głos, "Dit!" Inny
zdaje się odpowiadać, "Da!" Dalej, "Dit-da!
Di-dittty-da!" Coraz szybciej. "Da-di-dittty-di-ditty-da!
Di-da-di-ditty-ditty-da-di-da-di-ditty-da-da!" I tak dalej, aż
do utraty zmysłów. Okładka płyty, którą pokazuje mi teraz
Robert, nosi nazwę "Klasyczna muzyka Indii" i podpisał
się na niej Alaina Danielou, poważny, ezoteryczny i należycie
wyedukowany znawca muzyki hindu oraz, obok Rene Guenon i Anandy
Coomaraswamy, przedstawiciel najbardziej formalnej, tradycyjnej i
skomplikowanej interpretacji jogi i wedanty. Jakoś mało odpowiada
mi styl Danielou, tego pandity panditów, z jego rozświergotanymi
delirycznymi wylewami. Czuję się nabrany. Lub, że ktoś nabiera
Danielou.
Choć może nie.
Zdecydowanie nie! Moje zrozumienie nabiera nagle kryształowej
czystości, w miarę jak wszystko otwiera się przede mną, sięgając
do głębi mego jestestwa, a także czasu oraz przestrzeni. Świat
staje się oczywisty. Ogarnia mnie bezbrzeżne zdumienie, na myśl
że dla mnie, bądź kogokolwiek innego, życie mogłoby stanowić
problem czy zagadkę. Wołam do wszystkich, chcę poczuć ich bliskość.
"Słuchaj, jest coś,
co muszę ci powiedzieć. Nigdy nie było to dla mnie tak jasne. Nie
ma znaczenia, czy to zrozumiesz, ponieważ jesteś doskonały, nawet
jeśli o tym nie wiesz. Życie jest aktem, lecz nie ma nikogo, żadnej
rzeczy, która by go wykonywała. Wydarza się samoistnie, nie
wymaga niczyjego uczestnictwa. Nikt nim nie kieruje; powstaje samo z
siebie na sposób dowolny. Jest ruchem, dźwiękiem, kolorem; przez
nikogo nie stwarzane, nikomu się nie przytrafia. Nie ma żadnej
zagadki życia; jest to bezcelowa gra, a jej regułą jest
tylko go komplikują. Nie domaga się tłumaczeń, gdyż są one
kolejnym stopniem złożoności, nowymi manifestacjami życia poczętego
z życia, aktami powielającymi akt pierwotny. Ból i cierpienie są
po prostu ekstremalnymi formami gry i w całym wszechświecie nie ma
rzeczy, której można by się bać, ponieważ nie istnieje nikt,
kto odczuwałby ten strach! Nie istnieje substancjonalne ego. Ego
jest rodzajem powielacza, wiedzą o wiedzy, obawianiem się strachu.
Jest ozdobnikiem, wariacją na temat doświadczenia, rodzajem podwójnego
odbicia lub echa, tożsamym z niepokojem wahaniem świadomości."
Oczywiście, stwierdzenie,
że życie jest tylko aktem, bezpodmiotową czynnością, na nic i
nikogo nieukierunkowaną, brzmi raczej pusto i powierzchownie niż
radośnie. Lecz mnie wydaje się, że ego, ta substancjonalna
jednostka, opatrzona jest raczej znakiem ujemnym. Oznacza
wyobcowanie z doświadczenia, brak partycypacji. W tym momencie
odczuwam wraz z całym światem, wolny od chronicznego oporu przeciw
doświadczeniu, oporu, który wstrzymuje bieg życia i zmusza nas do
przybrania pozy kiepskiego tancerza. Nie muszę jednak pokonywać
tego oporu. Wiem, że jest on, że ego jest tylko wirem w strumieniu
- jego częścią - i, że tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje
punkt, w którym można by się z życiem skonfrontować, lub mu się
przeciwstawić.
Wracam do ogrodu. Kolibry
wznoszą się i opadają w godowym tańcu niczym piłeczki żonglera
ukrytego za krzakami. Na stole pojawiły się owoce i więcej wina.
Oto pomarańcze - obrazy słońca, którymi drzewo odwzajemnia jego
ciepło. Liście, bladozielone, i o żółtym świeżym odcieniu, które
pamiętam z dziecięcych lat spędzonych pośród lasków Kentu,
gdzie gęsto było od dopiero co rozkwitłych pąków na gałęziach
leszczyn pośród dryfujących mgieł. Czarne i wilgotne pnie,
konary i gałązki skryte za rozświetloną zielenią. Krzewy
fuksji, splątane maswerki łodyg obsypane tysiącami balerin o
kolorze magenty, ubranych w purpurowe peniuary. Za nimi celujące w
popołudniowe, bliskie zmierzchu niebo, gigantyczne eukaliptusy, których
każdy, podobny do bambusowego liść, kołysał się oddzielnie.
Wszystko to wyglądem swym przypomina ów melodyjny nonsens i
niepohamowaną biegłość w śpiewie hinduskich muzykantów.
Przypominam sobie słowa
starożytnej tantrycznej księgi: "Fale biorą się z wody, płomienie
z ognia, a fale uniwersalne z nas". Nakładające się gesty,
falowanie fal - liście przemieniające się w gąsienice, trawa w
krowy, mleko w dzieci, ciała w robaki, ziemia w kwiaty, ziarna w
ptaki, kwanty energii w opalizujące i rozbrzmiewające echem
labirynty mózgu. Zostaje wciągnięty w ten nieskończony, radosny
kosmologiczny taniec wraz z jego pełnymi bólu dysonansami,
zwiastującymi przemianę: trawione końcówki nerwów, elektryczne
węże pełznące wśród traw, pikujący jastrząb, ból
spracowanych mięśni, bezsenne noce spędzone na prowadzeniu nieubłaganej
buchalterii, której wymaga przetrwanie w cywilizacji.
Jakże obco i naturalnie
zarazem jest nie postrzegać już bólu jako problem. Problem bólu
pojawia się wraz ze skłonnością samoświadomości do zwierania
obwodu, jakim jest mózg i wypełniania go pełnym wahania echem -
jest to wstręt do wstrętu, strach przed strachem, ucieczka przed
ucieczką, wina z powodu winy - myśl łapie się w pułapkę samej
siebie i pozostaje zawieszona w bezustannej oscylacji. W normalnym
stanie świadomości człowiek żyje jak ktoś, kto próbuje mówić
w sali o nadmiernej akustyce: jest zmuszony ignorować wplatające
się w wątek wypowiedzi nieskończone powtórzenia, w których
powraca jego zniekształcony głos. W mózgu również powstają
tego rodzaju echa i odbicia obrazów doświadczeń zmysłowych, myśli
i uczuć, trajkoczące wciąż i wciąż w tunelach pamięci. Kłopot
bierze się stąd, że mylimy te odkładające się sukcesywnie
informacje z inteligentnym komentarzem do tego, co właśnie robimy,
nie potrafimy odróżnić danych, którymi posiłkuje się
inteligencja, od sposobu ich przetwarzania. Niczym zbyt duża ilość
alkoholu, samoświadomość sprawia, że widzimy się podwójnie i
ten podwójny obraz bierzemy za rzeczywistość - "ja"
mentalne i "ja" materialne, kontrolujący i kontrolowany,
refleksyjny i spontaniczny. W ten sposób zamiast cierpieć,
cierpimy na cierpienie i cierpimy na cierpienie z powodu cierpienia.
Jak to już zostało
powiedziane, jasność pojawia się w momencie gdy ja poddaje się.
Oznacza to zaprzestanie identyfikacji siebie z owymi pogłosami i
zwierciadlanymi odbiciami. W przeciwnym razie jesteśmy skazani na
pełen niepewności taniec w gabinecie luster, prowadzeni przez swe
własne zwielokrotnione odbicie. Poruszamy się w zaklętym kręgu,
próbując osiągnąć coś, co już zrobiliśmy. Tracimy kontakt z
naszą prawdziwą tożsamością, którą nie jest ta gra obrazów
lecz wielki samospełniający się w niepodległym pamięci momencie
akt. Dar pamięci i zatrzymywania czasu tworzy iluzję, w której
przeszłość jawi się w teraźniejszości jako podmiot czynności,
sprawca tego, co się wydarza. Żyjąc przeszłością, kierując się
echem, nie jesteśmy w pełni tutaj, lecz zawsze spóźnieni
pojawiamy się przy stole, zastając puste naczynia. Czy nie jest
teraz bardziej niż kiedykolwiek jasne, że przeszłość nadąża
za teraźniejszością, jak kilwater za płynącym okrętem i jeśli
jesteśmy po to, by żyć, tutaj jest odpowiednim na to miejscem?
Nadchodzi wreszcie wieczór
i zamyka dzień, który zdawał się przebiegać poza porządkiem świata.
U położonego wyżej końca ogrodu, ponad polaną, stoją półkolem
drzewa, niezmiernie wysokie na tle gór, o bujnym listowiu, sprawiające
wrażenie gaju przesłaniającego wejście do jakiejś starożytnej
świątyni. Zapada zmierzch i w jego głębokiej niebiesko-zielonej
przezroczystości milkną ptaki i nasze rozmowy. Patrzymy na zachód
słońca siedząc rządkiem na pokrytym wypaczonymi i połamanymi
deskami sekwojowym dachu, którego płaszczyzny z dwóch stron
obejmują ziemię. Po zachodniej stronie, na kwadracie trawy poniżej,
pasą się dwa białe kozły, a światło w kuchni stojącego dalej
domu Roberta wskazuje, że jego żona przygotowuje właśnie kolację.
Czas udać się do środka, zostawić ogród budzącym się
gwiazdom.
Znowu muzyka - klawesyn i
orkiestra smyczkowa, Bach w swych najjaśniejszych momentach. Kładę
się i zamykam oczy. Przez cały dzień falami nadpływało ku mnie
ze wszystkich stron umysłowej róży wiatrów przeczucie mej
pierwotnej tożsamości jako bycia jednym ze źródłem wszechświata.
Widziałem też, że owo źródło w sobie tylko ma początek i
pobudkę i jego duchem jest bezgraniczna igraszka, wielowymiarowy
taniec życia. Wszystko rozwiązało się same, lecz kto w to
uwierzy? Czy będę wierzył samemu sobie, gdy wrócę już do
normalnego stanu świadomości? Teraz wydaje mi się to bez
znaczenia. Cała ta gra polega przecież na zabawie w chowanego,
szukaniu i gubieniu, tak więc strata wpisana jest w jej reguły.
Jak daleko zatem mogę się posunąć szukając?
Jakby w odpowiedzi na moje
pytanie, przed oczami staje mi symboliczna forma tego, co Eliot
nazwał "nieruchomym punktem w wirującym świecie" 9.
Spoglądam z wysokiego okna w dół, na rozległy dziedziniec wyłożony,
podobnie jak ściany, ceramiką zdobną w niezwykłe, zawiłe
arabeski koloru złota, purpury i nieba. Mogłaby to być jedna z
komnat perskiego dworu, gdyby nie nadzwyczajne proporcje i barwy
tchnące przednaturalną delikatnością. W centrum znajduje się
spore zagłębienie w formie gwiazdy i róży, obramowane
inkrustacjami ze złota, cynobru i obsydianu.
Tam właśnie, przy dźwiękach
muzyki, odbywa się jakiś rytuał. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie
majestatyczne i królewskie, jakby to rycerze w lśniących zbrojach
i ubrane w barwne suknie damy tańczyli przed swym monarchą. Nastrój
obrazu zmienia się, gdy dworzanki przemieniają się w anioły o
ognistozłotych skrzydłach, a w centrum pojawia się oślepiający
płomień. Wpatrując się tam, dostrzegam przez moment twarz jak
gdyby Chrystusa Pantokratora z bizantyjskich mozaik i czuję jak
anielice cofają się kryjąc swe twarze w skrzydłach z pełnym
czci strachem. Twarz jednak znika. Płomień jaśnieje, uskrzydlone
istoty cofają się przed nim już tylko z czułością - nie znają
wobec niego uczucia gniewu. Jego ciepło i blask - "różne języki
płomienia" - zakwitają miłością tak ujmującą, że wiem,
że spoglądałem wtedy w serce wszystkich serc.
6
Tak o tym pisze Nietzsche, wkładając w usta Zaratustry słowa:
"Powiadasz "ja" i dumny jesteś z tego słowa. Większe
jednak od niego, w co nie zechcesz wierzyć, jest twoje ciało i
jego wielki rozum: ono nie mówi "ja", ono "ja"
czyni."
F. Nietzsche, "Tako rzecze Zaratustra" (frag. tłum. M. P. Markowski)
(przyp. tłum.)
7
Kto wie, czy Watts nie użyłby terminu fraktal, który pojawił się
jednak dopiero 10 lat później za sprawą B. Mandelbrota. (przyp. tłum.)
8
"Człowiek świadomy sam siebie myśli, że myśli. Od dawna
uważano za błędny pogląd, że świadomy podmiot myślący, że
myśli, nie jest tożsamy z organem wytwarzającym myśli. Świadoma
osoba jest tylko jednym z krótkotrwałych komponentów, z których
składa się osoba myśląca." L. L. Whyte, The Unconsciouns
Before Freud (Basic Books, New York, 1960), str. 59.
9
"W wirującego świata - nieruchomym
punkcie. Ani cielesnym, ani bezcielesnym,
Ani od, ani do; w nieruchomym punkcie - tam trwa taniec,
Lecz ani ruch, ani bezruch. I nie mów mi, że to stałość,
Gdzie przeszłość i przyszłość są połączone. Ani ruch od, ani
do,
Ani w górę, ani w dół."
T. S. Eliot Cztery kwartety (tłum. K. Boczkowski) (przyp. tłum.)