CUDA

ŚWIADECTWO NAWRÓCENIA - ROBERT

Chciałbym opowiedzieć moją historię... To zwykła historia, zwykłego człowieka, ale... No właśnie ale... Dla tych najzwyklejszych drobnostki bywają przełomem. Odkąd wkroczyłem w etap gimnazjum, to zaczęła się u mnie era degeneracji. Nie przeszkadzało mi to. Dlaczego? Bo wtedy byłeś "spoko". Alkohol, papierosy, coraz słabsze oceny, dziewczęta. Nie robiłem tego dla poklasku rówieśników. Przyszło to do mnie, a ja powiedziałem: "Czemu nie". I coraz bardziej się zatracałem. Widzę to teraz. W tamtym czasie było mi to obojętne. Dobrze czy źle... Rodzice... Rodzice doszli do wniosku, że uzyskają u mnie poprawę, rozpalając moją ambicję. Mówili: "Skończysz źle, nie dasz rady etc." Sądzili, że pomyślę: "Ja Wam pokażę jak bardzo się mylicie!" A gdzie tam. Było mi to obojętne.

Etap liceum nic nie wniósł w moje życie. Było tam trochę zmian, pozyskałem wiele mądrości. Ale była ona teorią, praktyka jaka była taka została. Nie byłem nieszczęśliwy, pobity przez życie, akceptowałem stan rzeczy. Może dlatego uważam, że to co piszę jest niezbyt szczególne. Ale sam się zastanawiam co gorsze. Żyć w wielkim grzechu, ale zdawać sobie z tego sprawę i starać się robić cokolwiek, czy żyć w nieco mniejszym, ale ignorować to.

Jedyne co dobrze wspominam to fakt, że zacząłem pisać wiersze. I to dzięki nim, piszę to co piszę. Później nastał czas pracy. I tu można powiedzieć przełom! Tak jak było mi wszystko obojętne, tak teraz mogłem się dumnie nazwać Warzywem przez duże "W". Nic. Praca, szkoła. Nic. Kłótnie, rodzice, praca, szkoła, pieniądze. Nic. Kobiety, zdrada, płacz, smutek. Nic. I zacząłem o tym pisać. O tej mojej nicości, pisałem o moich miłościach, a potem: jak mi niedobrze bo ona mnie zdradziła, zostawiła, zraniła. I wtedy ktoś nickiem "Maicu" zaczął gorliwie komentować moje wiersze wersetami z Pisma Świętego. Co krótsze przeczytałem, ale gdy dostałem komentarz na 3/4 długości strony postanowiłem do niej napisać. I tak pisaliśmy a Ona przekazywała mi słowa. Święte Słowa.

Czasami mnie to irytowało, ale ogólnie było mi to obojętne. Ale, że lubię ciekawych ludzi, oryginalnych postanowiłem kontynuować pisanie. "Maicu", czyli Marta zaprosiła mnie na zjazd młodzieży chrześcijańskiej. Pomyślałem: "Czemu nie?" Coś nowego. Ale, żeby się nawracać? Nie przeszło mi przez myśl, że coś się zmieni. No cóż. Piątek 25 stycznia, piąta rano (dla mnie to nie możliwa godzina). Wstałem, ogoliłem się (nie goliłem się od sylwestra). Umówiony na dworcu z Martą i jej siostrą Olą. Trochę sztywno na początku. Zacząłem standardowo od docinek w celu rozluźnienia atmosfery.

Jesteśmy na miejscu. Szkoła. Dostałem śpiwór. Rozłożyłem się jako tako. I pierwsze co, to nabożeństwo. Szok. Widziałem, że to w większości będzie młodzież zielonoświątkowa. Ale... Msza, a Społeczność z doładowaniem. Różnica i to wielka, ale to był pozytyw. Jakoś początkowo się nie wczułem. Śpiewać śpiewałem. Przyszedł czas na kazanie. Uszy pochłaniały każde słowo, każde Święte Słowo. Można to przyrównać do wyschniętej ziemi, gdy spadnie deszcz. Wspólna modlitwa. Lider powiedział: -Mów co Ci leży na sercu - opowiedziałem. Powiedział: -A więc otwórz serce na Jezusa, a On zacznie działać. Powiedz to Robercie głośno! - powiedziałem. I odszedłem na miejsce z łzami w oczach. Ale to jeszcze nic takiego. Niejeden raz płakałem.

Przyszedł czas na wieczorowe nabożeństwo. Zacząłem się wczuwać, ale raczej rekreacyjnie, z chęci spróbowania czegoś nowego. Znów wspólna modlitwa. Ola (siostra Marty) powiedziała, że wystarczy prosić i wierzyć. Z tymi słowami w głowie podszedłem to Lidera. I zaczęliśmy się wspólnie modlić o zmiany, wyznałem grzechy, powiedział Bogu, że go, mimo moich przywar, kocham! Wróciłem na swoje miejsce. Płakałem jak dziecko. Szczerze żałowałem. Szczerze, to w tamtym momencie było dla mnie nowe słowo. Po raz pierwszy w życiu nie udawałem. Szczerze żałowałem. Szczere łzy w człowieku, który jest teatrem. Dziwy... I poczułem się jak nowa wersja Syzyfa, który zamiast pchać kamień próbując osiągnąć szczyt, najzwyczajniej w życiu zrzucił go i spacerem doszedł, usiadł i westchnął z ulgą. Dziękowałem Panu, dziękowałem. Ale to była dopiero spowiedź, wyznanie grzechów, szczery rachunek sumienia i poprawy.

Lider powiedział mi, że kiedyś sam nie był przekonany, że Bóg istnieje. Ale prosił go. Daj mi znak, żebym uwierzył. I ten znak otrzymał. Ja natomiast sam nie wiedziałem. Wierzę czy nie? Wierzę, ale może to moje kolejne kłamstwo, które stało się dla mnie prawdą? Więc poprosiłem. Prosiłem go. Prosiłem Go, aby stanął koło mnie. Kolejne wieczorne nabożeństwo. Wspólna modlitwa. Dwie grupy. Jedna modliła się o chrzest Duchem Świętym, druga o pozbycie się strachu i wstydu. Czyli nic dla mnie. Ale postanowiłem też się pomodlić, ale w intencji proszących Boga, tych modlących się o chrzest, o pozbycie się strachu i wstydu. Wiecie jak to jest z otwartymi drzwiami? Nie widzicie, że są otwarte, a czujecie przez gęsią skórkę chłód i domyślacie się: "Tato wrócił z pracy". Tak i ja. Poczułem tak wielkie dreszcze. Wzdrygało całe moje ciało.

Na ustach pojawił się szeroki uśmiech (co nie leży w mojej naturze pesymisty). Czułem radość. Tak... Czułem radość, bo Tato wrócił. Tato wrócił do serca mego. Tak jak kiedyś nie chciałem go wpuścić tak teraz byłem pełny jego. I chciałem wyjść. Wyjść przed krzesła i się modlić z innymi. Ale gdzie ja tam? Mnie przed chwilą nawróconego grzesznika Duch Święty? Pomimo tego ruszyłem. I tak stałem z rękoma w geście dziękczynienia. Zauważyła mnie Lucyna. Poznałem ją wcześniej. Znajoma Marty i Oli. Podbiegła do Arka Rachwalskiego. Poprosiła żeby się ze mną pomodlił. I podszedł. Modliliśmy się. Ja mówiłem, mówiłem. A usta dziękowały, sławiły. Nie mogłem złapać tchu. Czułem się nieco wystraszony. Czułem się wypełniany. Ale mówiłem, modliłem się.

Skończyliśmy się modlić: - Mówiłeś językami, Robercie - powiedział uśmiechnięty. - Taaa ciekawe gdzie i kiedy? - odpowiedział niewierny Tomasz - Przecież wiem co mówiłem, rozumiałem to, moje myśli były klarowne..... - A mimo to ja słyszałem, mówiłeś językami - powiedział Arek. I usiadłem na miejsce swoje. Zdumiony, zszokowany, nieco zdezorientowany. Ale powiedział Piotr, którego poznałem: "Ale uważaj, mówiąc, że otwierasz serce na Pana. Te słowa są zobowiązujące i szykuj się na wielkie zmiany". Powiedział chyba to nawet po tych wydarzeniach. Raczej tak. Ale w pełni oddają obraz tej sytuacji. Ale czułem tą radość. Czułem, że się nawróciłem? Chyba tak.

Mam nadzieję, że Pan widzi to podobnie jak ja. I chodziłem i mówiłem to co przeżyłem. I uwierzyłem w słowa: "On Cię zna po imieniu". Nie wierzyłem, że Bóg może być... Namacalny? Kościół wrył mi myśl, że Pan to sfera sacrum, niedostępna, milcząca. Ale teraz wydaje mi się dziwne. Czytajcie Nowy Testament, czytajcie Stary. Bóg tyle robił na ziemi. Tyle znaków. I nagle się skończyło tak? To myśmy się skończyli, skończyliśmy naszą wiarę. A ja wiem. Bóg jest i mnie kocha. Kocha Ciebie. Mi pomógł niedawno rzucić palenie. Pierwszy dzień był ciężki. Ale modliłem się i prosiłem by mi pomógł.

Drugiego dnia nie odczuwałem głodu. To moja historia do dnia dzisiejszego. Codziennie piszę jej nowe kartki. Ale staram się żeby każda stronnica była zapieczętowana parafką "Jestem, który Jestem". Żyje dla Boga, w mym ramieniu Jego Wola, w głowie Jego Słowa, w sercu jego Miłość, a w duszy Jego Siła. Będę żył tak by cały dzień wypełniać dobrem, by nie mieć czasu na grzech. Wysiadłem z czarnego BMW jadącego tunelem. Idę teraz na piechotę po schodach, ale ku górze. Amen.

Robert

Źródło: LINK!