
Chciałbym
opowiedzieć moją historię... To zwykła historia, zwykłego człowieka,
ale... No właśnie ale... Dla tych najzwyklejszych drobnostki bywają
przełomem. Odkąd wkroczyłem w etap gimnazjum, to zaczęła się u mnie
era degeneracji. Nie przeszkadzało mi to. Dlaczego? Bo wtedy byłeś
"spoko". Alkohol, papierosy, coraz słabsze oceny, dziewczęta. Nie
robiłem tego dla poklasku rówieśników. Przyszło to do mnie, a ja
powiedziałem: "Czemu nie". I coraz bardziej się zatracałem. Widzę to
teraz. W tamtym czasie było mi to obojętne. Dobrze czy źle...
Rodzice... Rodzice doszli do wniosku, że uzyskają u mnie poprawę,
rozpalając moją ambicję. Mówili: "Skończysz źle, nie dasz rady etc."
Sądzili, że pomyślę: "Ja Wam pokażę jak bardzo się mylicie!" A gdzie
tam. Było mi to obojętne.
Etap liceum nic nie wniósł w moje życie.
Było tam trochę zmian, pozyskałem wiele mądrości. Ale była ona
teorią, praktyka jaka była taka została. Nie byłem nieszczęśliwy,
pobity przez życie, akceptowałem stan rzeczy. Może dlatego uważam,
że to co piszę jest niezbyt szczególne. Ale sam się zastanawiam co
gorsze. Żyć w wielkim grzechu, ale zdawać sobie z tego sprawę i
starać się robić cokolwiek, czy żyć w nieco mniejszym, ale ignorować
to.

Jedyne co dobrze wspominam to fakt, że zacząłem pisać wiersze. I
to dzięki nim, piszę to co piszę. Później nastał czas pracy. I tu
można powiedzieć przełom! Tak jak było mi wszystko obojętne, tak
teraz mogłem się dumnie nazwać Warzywem przez duże "W". Nic. Praca,
szkoła. Nic. Kłótnie, rodzice, praca, szkoła, pieniądze. Nic.
Kobiety, zdrada, płacz, smutek. Nic. I zacząłem o tym pisać. O tej
mojej nicości, pisałem o moich miłościach, a potem: jak mi niedobrze
bo ona mnie zdradziła, zostawiła, zraniła. I wtedy ktoś nickiem "Maicu"
zaczął gorliwie komentować moje wiersze wersetami z Pisma Świętego.
Co krótsze przeczytałem, ale gdy dostałem komentarz na 3/4 długości
strony postanowiłem do niej napisać. I tak pisaliśmy a Ona
przekazywała mi słowa. Święte Słowa.
Czasami mnie to irytowało, ale
ogólnie było mi to obojętne. Ale, że lubię ciekawych ludzi,
oryginalnych postanowiłem kontynuować pisanie. "Maicu", czyli Marta
zaprosiła mnie na zjazd młodzieży chrześcijańskiej. Pomyślałem:
"Czemu nie?" Coś nowego. Ale, żeby się nawracać? Nie przeszło mi
przez myśl, że coś się zmieni. No cóż. Piątek 25 stycznia, piąta
rano (dla mnie to nie możliwa godzina). Wstałem, ogoliłem się (nie
goliłem się od sylwestra). Umówiony na dworcu z Martą i jej siostrą
Olą. Trochę sztywno na początku. Zacząłem standardowo od docinek w
celu rozluźnienia atmosfery.
Jesteśmy na miejscu. Szkoła. Dostałem
śpiwór. Rozłożyłem się jako tako. I pierwsze co, to nabożeństwo.
Szok. Widziałem, że to w większości będzie młodzież
zielonoświątkowa. Ale... Msza, a Społeczność z doładowaniem. Różnica
i to wielka, ale to był pozytyw. Jakoś początkowo się nie wczułem.
Śpiewać śpiewałem. Przyszedł czas na kazanie. Uszy pochłaniały każde
słowo, każde Święte Słowo. Można to przyrównać do wyschniętej ziemi,
gdy spadnie deszcz. Wspólna modlitwa. Lider powiedział: -Mów co Ci
leży na sercu - opowiedziałem. Powiedział: -A więc otwórz serce na
Jezusa, a On zacznie działać. Powiedz to Robercie głośno! -
powiedziałem. I odszedłem na miejsce z łzami w oczach. Ale to
jeszcze nic takiego. Niejeden raz płakałem.

Przyszedł czas na
wieczorowe nabożeństwo. Zacząłem się wczuwać, ale raczej
rekreacyjnie, z chęci spróbowania czegoś nowego. Znów wspólna
modlitwa. Ola (siostra Marty) powiedziała, że wystarczy prosić i
wierzyć. Z tymi słowami w głowie podszedłem to Lidera. I zaczęliśmy
się wspólnie modlić o zmiany, wyznałem grzechy, powiedział Bogu, że
go, mimo moich przywar, kocham! Wróciłem na swoje miejsce. Płakałem
jak dziecko. Szczerze żałowałem. Szczerze, to w tamtym momencie było
dla mnie nowe słowo. Po raz pierwszy w życiu nie udawałem. Szczerze
żałowałem. Szczere łzy w człowieku, który jest teatrem. Dziwy... I
poczułem się jak nowa wersja Syzyfa, który zamiast pchać kamień
próbując osiągnąć szczyt, najzwyczajniej w życiu zrzucił go i
spacerem doszedł, usiadł i westchnął z ulgą. Dziękowałem Panu,
dziękowałem. Ale to była dopiero spowiedź, wyznanie grzechów,
szczery rachunek sumienia i poprawy.
Lider powiedział mi, że kiedyś
sam nie był przekonany, że Bóg istnieje. Ale prosił go. Daj mi znak,
żebym uwierzył. I ten znak otrzymał. Ja natomiast sam nie
wiedziałem. Wierzę czy nie? Wierzę, ale może to moje kolejne
kłamstwo, które stało się dla mnie prawdą? Więc poprosiłem. Prosiłem
go. Prosiłem Go, aby stanął koło mnie. Kolejne wieczorne
nabożeństwo. Wspólna modlitwa. Dwie grupy. Jedna modliła się o
chrzest Duchem Świętym, druga o pozbycie się strachu i wstydu. Czyli
nic dla mnie. Ale postanowiłem też się pomodlić, ale w intencji
proszących Boga, tych modlących się o chrzest, o pozbycie się
strachu i wstydu. Wiecie jak to jest z otwartymi drzwiami? Nie
widzicie, że są otwarte, a czujecie przez gęsią skórkę chłód i
domyślacie się: "Tato wrócił z pracy". Tak i ja. Poczułem tak
wielkie dreszcze. Wzdrygało całe moje ciało.

Na ustach pojawił się
szeroki uśmiech (co nie leży w mojej naturze pesymisty). Czułem
radość. Tak... Czułem radość, bo Tato wrócił. Tato wrócił do serca
mego. Tak jak kiedyś nie chciałem go wpuścić tak teraz byłem pełny
jego. I chciałem wyjść. Wyjść przed krzesła i się modlić z innymi.
Ale gdzie ja tam? Mnie przed chwilą nawróconego grzesznika Duch
Święty? Pomimo tego ruszyłem. I tak stałem z rękoma w geście
dziękczynienia. Zauważyła mnie Lucyna. Poznałem ją wcześniej.
Znajoma Marty i Oli. Podbiegła do Arka Rachwalskiego. Poprosiła żeby
się ze mną pomodlił. I podszedł. Modliliśmy się. Ja mówiłem,
mówiłem. A usta dziękowały, sławiły. Nie mogłem złapać tchu. Czułem
się nieco wystraszony. Czułem się wypełniany. Ale mówiłem, modliłem
się.
Skończyliśmy się modlić: - Mówiłeś językami, Robercie -
powiedział uśmiechnięty. - Taaa ciekawe gdzie i kiedy? -
odpowiedział niewierny Tomasz - Przecież wiem co mówiłem, rozumiałem
to, moje myśli były klarowne..... - A mimo to ja słyszałem, mówiłeś
językami - powiedział Arek. I usiadłem na miejsce swoje. Zdumiony,
zszokowany, nieco zdezorientowany. Ale powiedział Piotr, którego
poznałem: "Ale uważaj, mówiąc, że otwierasz serce na Pana. Te słowa
są zobowiązujące i szykuj się na wielkie zmiany". Powiedział chyba
to nawet po tych wydarzeniach. Raczej tak. Ale w pełni oddają obraz
tej sytuacji. Ale czułem tą radość. Czułem, że się nawróciłem? Chyba
tak.

Mam nadzieję, że Pan widzi to podobnie jak ja. I chodziłem i
mówiłem to co przeżyłem. I uwierzyłem w słowa: "On Cię zna po
imieniu". Nie wierzyłem, że Bóg może być... Namacalny? Kościół wrył
mi myśl, że Pan to sfera sacrum, niedostępna, milcząca. Ale teraz
wydaje mi się dziwne. Czytajcie Nowy Testament, czytajcie Stary. Bóg
tyle robił na ziemi. Tyle znaków. I nagle się skończyło tak? To
myśmy się skończyli, skończyliśmy naszą wiarę. A ja wiem. Bóg jest i
mnie kocha. Kocha Ciebie. Mi pomógł niedawno rzucić palenie.
Pierwszy dzień był ciężki. Ale modliłem się i prosiłem by mi pomógł.
Drugiego dnia nie odczuwałem głodu. To moja historia do dnia
dzisiejszego. Codziennie piszę jej nowe kartki. Ale staram się żeby
każda stronnica była zapieczętowana parafką "Jestem, który Jestem".
Żyje dla Boga, w mym ramieniu Jego Wola, w głowie Jego Słowa, w
sercu jego Miłość, a w duszy Jego Siła. Będę żył tak by cały dzień
wypełniać dobrem, by nie mieć czasu na grzech. Wysiadłem z czarnego
BMW jadącego tunelem. Idę teraz na piechotę po schodach, ale ku
górze. Amen.

Robert
Źródło:
LINK!