Miałam
pretensje do Pana Boga o to, że nie mam życia takiego, jak inni.
Często, zamknięta w pokoju, płakałam, zadając pytanie - dlaczego nie
mogę mieć normalnej rodziny, a muszę za to znosić alkoholizm ojca,
kłótnie, awantury i brak miłości. Nie przypominam sobie, żebym
kiedykolwiek usłyszała w domu, że ktoś mnie kocha. Nikt nigdy nie
pytał, co czuję; w ogóle nie rozmawiało się u nas o uczuciach i nie
miałam gdzie się tego nauczyć. W szkole uczyłam się bardzo dobrze.
Wydaje mi się, że już jako dziecko podświadomie chciałam w ten
sposób zwrócić na siebie uwagę rodziców, albo chociaż się
dowartościować. Ale bardzo rzadko ktokolwiek interesował się moimi
wynikami w nauce. Nie było pytań: jak w szkole? jak minął dzień? Nie
czułam więc potrzeby mówienia o tym. Tak zaczęłam zamykać się w
sobie. Czas przelatywał mi przez palce. Czułam, że marnuję życie, że
nie ma w nim sensu. Kiedyś w jakimś filmie usłyszałam słowa: "Każde
życie, bez względu na to, jak długo trwa, ma jakiś cel." Czyżby moje
też miało? - pytałam siebie. Tymczasem przeżywałam wszystko
powierzchownie, bez wgłębiania się, "byle jak".
Doświadczałam
namiastek przyjaźni, miłości, radości. Całe moje niezaspokojone w
dzieciństwie pragnienie miłości wciąż intensywnie szukało tego
zaspokojenia. Chwytałam się prawie każdej okazji, jeśli zauważałam,
że mogę doświadczyć choć trochę "miłości". Chwytałam ją łapczywie i
z "różnych talerzy", nie patrząc na to, czy przy okazji kogoś
krzywdzę. Myślałam tylko o sobie. Uważałam, że należy mi się miłość,
i skoro nadarzała się okazja, to trzeba z niej skorzystać.
Ale to,
co ja uważałam wtedy za miłość, tak naprawdę nią nie było. Wystarczała akceptacja, miłe słowo, trochę czułości i
zainteresowania, a ja już mylnie ubierałam to w wielkie frazy. Na
szczęście Pan Bóg nigdy nie pozwolił mi posunąć się w tych
poczynaniach za daleko. To dzięki Niemu potrafiłam podjąć konkretną
decyzję w sytuacjach "podbramkowych" w moim życiu. Jestem Mu
wdzięczna, że ustrzegł mnie od całkowitego upadku. Abstrahując od
miłości (chociaż nie da się całkowicie...), cały czas błądziłam.
Byłam wśród ludzi samotna.
Cały czas dusiłam w sobie i tłamsiłam
uczucia. Nie potrafiłam o nich mówić, nie wiedziałam jak. Moja wiara
była "niewyrobiona". Były chwile, kiedy potrafiłam się modlić, były
spowiedzi, po których chciałam być inna. Czytałam książki o tematyce
chrześcijańskiej, ale wiedza to nie wszystko. Jezus postanowił
ofiarować mi coś więcej niż samą wiedzę o Nim. Pewnego dnia uznał,
że dość mojego tułactwa, poszukiwań i włożył mi w ręce zaproszenie,
a w serce pragnienie pójścia na spotkanie wspólnoty charyzmatycznej,
chociaż nic o niej jeszcze nie wiedziałam.
We wspólnocie tej
poznałam najpierw Jezusa obecnego w ludziach. Oni byli napełnieni
jego miłością i pokojem. Tego dnia nie czułam się wśród tych obcych
mi ludzi samotna. Na jednym z kolejnych spotkań oddałam Jezusowi
serce, swoje życie i wyznałam, że jest moim Panem. Postawił kropkę
nad "i" nad moją decyzją i przypieczętował ją moimi obfitymi łzami
szczęścia. Od tego momentu Jezus cały czas mnie przemienia. Już
zmienił moją hierarchię wartości i myślenie o wielu rzeczach, a gdy
co jakiś czas zaczyna być ciężko, przypomina, że to On zwyciężył i
już pokonał dla mnie to, co złe. W mojej rodzinie przestał już
rządzić alkohol, pozostały co prawda jeszcze rany, echa przeszłości,
ale wierzę, że dzięki Jezusowi wszystko się zabliźni i zacznie
funkcjonować zgodnie ze swoim powołaniem i przeznaczeniem.
Bóg
otwiera moje serce i moje usta do tego, bym mówiła o swoich
doświadczeniach, uczuciach, o tym, co jest we mnie. Uczy mnie
rozmawiać. Ja tymczasem, doświadczając Jego wielkiej miłości, muszę
się nią podzielić z innymi i to właśnie chcę robić - dawać innym
miłość Jezusa.
Agnieszka
Źródło:
LINK!
|