I powiedział do nich:
"Zapewniam was,
że niektórzy ze stojących tutaj nie doświadczą śmierci,
dopóki nie zobaczą Królestwa Boga przychodzącego w mocy".
Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i
zaprowadził ich samych na wysoką górę, na miejsce odosobnione. Tam w
ich obecności został przemieniony: Jego szaty stały się tak lśniąco
białe, jak żaden farbiarz na ziemi nie potrafi wybielić. Ukazał im
się też Eliasz z Mojżeszem i rozmawiał z Jezusem. Wtedy Piotr
powiedział do Jezusa:
"Rabbi, dobrze jest nam tu być.
Może postawimy trzy namioty:
jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza.
Nie wiedział bowiem, co powiedzieć, gdyż byli przerażeni.
Wówczas pojawił się obłok, osłonił ich,
a z obłoku rozległ się głos:
Ten jest Mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!
Zaraz też rozejrzeli się,
ale nikogo już nie widzieli obok siebie,
tylko samego Jezusa. "
(Mk 9,1-13; por. Mt 17,1-13; Łk 9,28-36)
Na górze Tabor uczniowie po raz pierwszy poznali, kim rzeczywiście
jest Jezus. Zobaczyli, jak Pierwsza Rzeczywistość, którą nazywamy
Bogiem, zamierzyła człowieka, w tym także ich samych. Jezus był
zawsze przepuszczalny, przezroczysty dla tego, co Boskie. Uczniowie
nie umieli tylko tego zobaczyć. Teraz go rozpoznali. On jest Synem
Bożym. Jego prawdziwa istota wychodzi na jaw i przenika nawet
ubranie.
To, co Boskie, przenika bez przeszkód przez wszystko nie tylko u
Jezusa, ale my tego nie widzimy. Nie powinniśmy zatrzymać się na
Jezusie. Mamy w Nim rozpoznać nas samych, naszą właściwą postać.
Misterium Jezusa chce się w nas powtórzyć. My także jesteśmy pełni
Boga - my także jesteśmy przepuszczalni, przezroczyści dla tego, co
Boskie. My także jesteśmy epifanią, objawieniem Boskiej prazasady.
Takimi nie musimy się dopiero stać, takimi już jesteśmy.
Thomas Merton wyraził to
kiedyś tak:
"Nagle zdało mi się, jakbym widział tajemne piękno serca, głębię,
gdzie nie sięga ani grzech, ani żądza, a stworzenie jest takim,
jak w oku Boga. Gdyby tylko mogły siebie same widzieć, jakimi są.
Gdybyśmy mogli siebie nawzajem widzieć w ten sposób,
wtedy nie byłoby powodu do wojny, nienawiści, okrucieństwa...
A największy problem wtedy polegałby na tym,
że padalibyśmy na kolana, by wzajemnie sobie oddawać cześć"
(cyt. za Kornfield, J.: A Path with Heart. Bantham Book 1993, s.
313).
Niestety, nasze oczy są zamknięte, tak jak zamknięte były oczy
uczniów.
Dzisiaj świętujemy nasze przemienienie.
To, co zostało powiedziane w Ewangelii, zostało powiedziane o nas.
Tutaj i teraz chodzi nie tylko o przemienienie Chrystusa. Chodzi o
to, byśmy rozpoznali siebie samych jako przemienionych. Życie byłoby
takie proste, gdybyśmy zawsze mogli widzieć, kim jesteśmy. Gdybyśmy
w naszych sąsiadach umieli rozpoznać, kim jesteśmy. Gdybyśmy mogli
doświadczyć ich promieniowania, które przenika nawet przez ich
ubranie, gdybyśmy widzieli nie tylko ich zewnętrzną postać, lecz
także potrafili rozpoznać ich prawdziwą istotę.
Nie widzimy jeszcze, że cały świat
jest górą Tabor, że nawet cierpienie jest przeniknięte tym
światłem. Otaczają nas promieniejący ludzie. Ludzie, od których bije
blask. Jeszcze nie umiemy tego dostrzec. Nie jesteśmy jeszcze tak
daleko. Kiedyś rozwiniemy się jako tak, że rozpoznamy siebie jako
synów i córki Boga. Wtedy i tylko wtedy nastanie pokój.
Eckhart głosi w swoim
kazaniu:
"Otóż powiada
pewien nauczyciel: Bóg stał się człowiekiem,
dzięki czemu wywyższony i uszlachetniony jest cały
ród ludzki. ...
Nauczyciel ten słusznie powiedział;
ale, zaprawdę, nie dałbym za to wiele.
Cóż by mi pomogło, gdybym miał brata,
który byłby bogaczem, a ja - biedakiem?
Cóż by mi pomogło, gdybym miał brata,
który byłby mędrcem, a ja - głupcem?"
Eckhart chce przez to powiedzieć, że przemienienie dokonuje
się
także na nas. Wyrażone jego słowami brzmiałoby to tak:
"Cóż by mi to
pomogło,
gdyby Jezus został tak przemieniony, a ja nie.
Świętość i boskość Jezusa jest też naszą świętością i boskością".
Niektórzy z was znajdują się w takim punkcie, gdzie wszystko wydaje
się im bardziej prawdopodobne niż to, co usłyszeli. Gdy słuchamy
codziennych wiadomości, gdy rozglądamy się w naszym otoczeniu, wtedy
coś zupełnie przeciwnego zdaje się być prawdziwe. Ten gatunek, który
dumnie nazywa siebie homo sapiens, przypomina jakiś nieudany twór.
Musimy ujrzeć siebie w niemocy naszego ja, ażebyśmy nie przerywali
poszukiwania naszej prawdziwej istoty. Świeci ona w nas, nawet jeśli
ukryta jest dla naszych oczu. Świeci, nawet jeśli mamy problemy w
naszym otoczeniu. Nawet jeśli przygnębia nas cierpienie, którego
obrazy docierają każdego dnia do naszych domów. Jezus jest obietnicą
i nadzieją. To, co w nim rozbłysło, jest również naszym udziałem.
Wszyscy założyciele religii chcieli zaprowadzić ludzi na ścieżkę
poznania. Na ścieżkę doświadczenia ich najgłębszej istoty. W naszym
wypadku chodzi o pradoświadczenie Jezusa, doświadczenie z Boską
prazasadą, która jest także naszym udziałem. Pismo Święte mówi o tym
w wielu obrazach: powrót na łono ojca, do domu ojca, do Królestwa
Bożego, do niebiańskiego Jeruzalem. To nie ma nic wspólnego z
przyszłością. W rzeczywistości nie musimy nigdzie iść. Mamy tylko
dać szansę naszej właściwej Boskiej głębi, żeby nas odnalazła.
Święci, których czcimy, nie
są święci dlatego, że dokonali heroicznych czynów.
Są święci,
ponieważ to, co Boskie, przebiło się
przez ich postać mniej zaciemnione niż u innych.
W pewnej sutrze czytamy:
"Cnotliwy czyn,
którego dokonuję, jest cnotliwy,
ponieważ w tym nie ma ja ani mój".
Zawsze wyraża się w nas pierwotna, bezpośrednia Boskość. Jezus nie
przekazuje nam tej Boskości, on nam ją zwiastuje. Dlatego Eckhart
powiada:
"Zbawienie to,
które nam przyniósł, należało do nas".
Tzn. Jezus przyszedł, ażebyśmy poznali zbawienie.
Żebyśmy poznali, że Królestwo Boże jest w nas,
że mamy życie wieczne i, że jesteśmy dziećmi Bożymi.
Albo, jak mówi Paweł,
że jesteśmy "Bożą własnością",
"Bożym dziedzictwem",
"Bożym mieszkaniem".
Wiem bardzo dobrze, że to, co powiedziałem, dla każdego, kto tkwi w
głębokim cierpieniu, brzmi jak szyderstwo. Wiem bardzo dobrze, że
to, co powiedziałem, nie daje się łatwo przyjąć przez każdego, kto
myśli o holokauście, o bombie atomowej w Hiroszimie, o cierpieniu
ludzi dotkniętych wojną, głodem i innymi katastrofami. Wiem także,
że na płaszczyźnie własnego doświadczenia -, ale tylko tam - nawet
bomba atomowa, wojna, głód i cierpienie mogą zostać rozpoznane jako
spełnienie tego, co Boskie. Na drodze, którą idziemy tutaj, na
drodze kontemplacji, staramy się dotrzeć na tę płaszczyznę, ponieważ
Tylko tam mają sens wersy
Anioła Ślązaka:
Jam wielki niczym Bóg, w małości my podobni,
Nie może On nade mną, nie mogę ja być pod Nim.
Że Bóg szczęśliwy jest, od pragnień wolny trwa,
Ja mam od Niego to, jak On ode mnie ma.
Jesteśmy tańcem tego, co
Boskie. Bóg tańczy w nas. Jeśli powiemy
"w nas", wtedy łatwo możemy popełnić błąd,
wyobrażając sobie, że Bóg jest w nas jak w jakimś naczyniu.
Raczej należy powiedzieć, że to, co Boskie, tańczy siebie
jako tę właśnie formę, jako tego konkretnego człowieka.
Nam, chrześcijanom, trudno to przyjąć. Boimy się, że
moglibyśmy zbytnio zbliżyć się do Boga. Boimy się, że
moglibyśmy zatrzeć różnicę między człowiekiem a Bogiem, i, że
posądzono by nas o panteizm. To jednak tylko trudność
intelektualna, która znika w doświadczeniu. Istnieje na
Wschodzie obraz, który stara się ten problem wyjaśnić. Mówi
się tam o złotym lwie. Złoto może się pojawić tylko w
jakiejś formie, nie istnieje bez formy. Na przykład złoto
pojawia się w postaci lwa. Nie można oddzielić złota i lwa.
Ale złoto nie jest lwem, a lew nie jest złotem. Dlatego
Boska rzeczywistość zawsze pozostaje różna od formy, a
jednocześnie jest nią mimo to.
To, co Boskie, może zjawić się tylko w jakiejś formie, tak
jak złoto istnieje tylko w jakiejś formie, nie zaś samo w
sobie. Bóg sam w sobie jest nieuchwytny, tylko w jakiejś
formie jest doświadczalny. Tak współistnieją Bóg i człowiek.
Autor tekstu:
Willigis
Jäger
Przygotował
Pablo
|