NATURALNE LECZENIE

OPOWIEM WAM MOJĄ HISTORIĘ...
(CZĘŚĆ 1)
LINK! DO CZĘŚCI 2

W klinicznym leczeniu raka stosuje się najczęściej: zabiegi operacyjne, chemioterapię i radioterapię. Później uzupełnia się jeszcze dodatkową partią chemicznych środków stosownych do typu raka. Mało kto wyjaśnia chorym jakie mogą być skutki takiego leczenia.

Leczenie powinno być połączeniem sztuki i nauki, znajomości ciała i duszy. Każdy przypadek wymaga innego podejścia.

Kilka miesięcy temu na księgę gości na "Rose of Sharon" napisała kilka wpisów Urszula, nie pisała o sobie, lecz czułam, że jest przy niej potężne cierpienie. Rozmawiałam o tym z Dobrym Samarytaninem i nawiązaliśmy kontakt z Ulą. Okazało się, że się nie myliłam. Choroba nowotworowa i wieloletnie leczenie, samotność, brak pieniędzy uczyniły z jej życia piekło...

Przypadek Urszuli zasługuje na głęboką refleksję. Zanim poddamy się leczeniu, a może lepiej byłoby powiedzieć, pozwolimy z siebie zrobić "królika doświadczalnego" dobrze byłoby wiedzieć coś więcej o skutkach ubocznych klinicznego leczenia raka.

Jeśli już zdecydujecie się na chemioterapię, radioterapię należy wprzódy wiedzieć jak może takie leczenie się skończyć? Warto też wiedzieć, że można częściowo zabezpieczyć się przed chemioterapią i radioterapią naturalnymi preparatami, jeśli już chory podejmuje taką decyzję. Ja wiem, lekarze tego nie popierają, a nawet są przeciwni, tylko kiedy pojawiają się symptomy uboczne leczenia i uszkodzenia ciała (spalone chemią, choroba popromienna) wtedy otrzepują ręce i uciekają z placu boju, a jak niosą słuchy potrafią posunąć się do jeszcze bardziej drastycznych działań.

Takiego pacjenta, który ich później za dużo "nęka" szukając dla siebie pomocy, potrafią umieścić nawet w psychiatryku, jako wystarczający dowód na to, że to pacjent jest tu winny, a nie ich "sztuka leczenia". Takich przykładów można znaleźć wiele, stykam się z tym osobiście prawie każdego dnia. Ula nadal żyje, ale ilu z nich nie miało tego szczęścia, umierali nawet kilka minut po chemioterapii, lub parę godzin po radioterapii następowało drastyczne pogorszenie zdrowia i szybka śmierć.

Personel medyczny pracujący na onkologii dobrze o tym wie. Docierają do mnie różne ludzkie dramaty po leczeniu raka. Wielu ludzi w opłakanym stanie prosi o pomoc, ale często już nic nie da się dla nich zrobić, jedynie można ulżyć (albo i nie ... ) w cierpieniu. Ludzie nie chcą o tym pisać, jest to dla nich zbyt wielka trauma, a nawet się wstydzą swojej ułomności. Moja koleżanka po 15 latach leczenia raka nadal na to wspomnienie płacze. Do dzisiaj leczy skutki po chemioterapii.

Toteż bardzo dziękuję Urszuli, która dzieli się z nami swoimi bolesnymi doświadczeniami, w ten sposób możemy się dowiedzieć prawdy o skutkach ubocznych klinicznego leczenia raka.

I powiem szczerze, czytając historię Uli, nie tylko włos się jeży na głowie, ale to jest wielki cud, że Urszula jeszcze żyje. W Vancouver również znam kobietę, która w czasie tradycyjnego onkologicznego leczenia była już wiele razy w stanie śmierci klinicznej, i też aż trudno uwierzyć, że ciągle żyje po tym co przeszła, trwa to już co najmniej 6 lat. Była 5 razy na stole operacyjnym z powodu kruszenia się jej ciała po chemioterapii. Miała to szczęście, że lekarze byli jeszcze w stanie ją nareperować, ponieważ ciało spalone chemią potrafi rozpadać się, jest zbyt kruche i chirurdzy nie zawsze chcą operować wewnętrzne uszkodzenia. Leczenie chemioterapią nie pomogło, rak (wątroby) nadal jest na swoim miejscu, a myślę, że ją trzymają przy życiu naturalne preparaty i jej silna wiara.

Myślę, że tą drogą możemy nawiązać kontakt z wieloma osobami o podobnych doświadczeniach. Piszcie odważnie i nie skrywajcie prawdziwych faktów. Niżej historia Urszuli...

(Wiesława)

Mam na imię Urszula urodziłam się 21.10.1962 r. Jestem 9 lat po radioterapii (tzw. "bomba kobaltowa") + "korki". "Korki" to specjalna terapia chyba tylko dla kobiet. Takich "korków" miałam 3, które o ile dobrze pamiętam trwały po 15 min. (Pamiętam kobiety, które nawet całą dobę leżały z takimi "korkami"). Kobalt podano mi po dwóch operacjach (22 naświetlania), ponieważ rozpoznanie brzmiało: Status post panhysterectomian propter leyomyosarcoma (to rodzaj raka złośliwego).

Profesor Szpakowski, który mnie operował dwukrotnie, poinformował mnie, że jest to bardzo rzadki rodzaj raka, toteż i o nim w medycznych książkach niewiele się pisze, a i na sympozjach nie jest omawiany.

Po drugiej operacji podano mi krew (transfuzja). Niestety podano mi złą krew, po której wystąpiły na moim ciele bąble koloru czerwonego. Natychmiast podano mi 5 wielkich strzykawek płynu odtruwającego w kolorze żółtym. Byłam później pod specjalną opieką samego Pana Ordynatora. Pamiętam również fakt, że bolała mnie dość długo i mocno klatka piersiowa.

Zapytałam pielęgniarkę co może być tego przyczyną powiedziała, że to po reanimacji. O tym fakcie nikt mnie wcześniej nie poinformował. Ponieważ nie miałam przy sobie bliskiej mi rodziny, więc nikt nie zajął się sprawą złej transfuzji, a ja sama nie miałam na to siły, ani do tego głowy. Wówczas po raz pierwszy zaczęły pojawiać się zmiany na mojej skórze. Początkowo, na twarzy, później na plecach, kolejno na brzuchu, szyi i nogach.

Wyglądało to tak jakbym była poparzona (taką diagnozę stawiali niektórzy lekarze). Jednak już dzisiaj wiem, byłam poparzona od wewnątrz i na zewnątrz kobaltem i być może również podana krew miała wpływ na dalszy mój stan zdrowia - a to co pokazało się na skórze to był tego pierwszy objaw. Jeżdżąc już na dalsze naświetlania widziałam, że moja skóra zmienia się w jedną wielką ranę, a ja ogólnie słabnę. Niestety lekarze nie baczyli na to, tylko mówili, że powinnam się cieszyć, bo nie mam już raka i żyję. No tak ale zapomnieli o jednym, że takie poparzenie spowoduje cierpienie przez długie lata i czy ja to wytrzymam i przeżyję to tak naprawdę (chyba) nikogo nie obchodziło.

Pamiętam fakt, kiedy to pani doktor na onkologii skrzyczała mnie, jak powiedziałam, że nie chcę brać lamp wręcz powiedziała, że jestem nieodpowiedzialna i nie wiem jakie mogą być tego konsekwencje. Znalazłam się wówczas u ordynatora na rozmowie, który przekonał mnie jednak do naświetleń. Ja z każdym dniem czułam się coraz gorzej i gorzej.

Po radioterapii kazano mi jeszcze zakupić tabletki (nazwy nie pamiętam, niestety), które miały mnie "chronić" przed nawrotem choroby. 

Lek był wówczas bardzo drogi, ale mnie kosztował jedynie symboliczną złotówkę, miałam to "szczęście", że trafiłam na okres refundacji przez NFZ. Kilkakrotnie również miałam prześwietlane płuca, dlatego, że ten właśnie rodzaj raka ma to do siebie, że atakuje właśnie płuca. W tym czasie rany pokazywały się już na całym ciele, powstawały również guzy w różnych częściach ciała. Wizyty u specjalistów i stosowane maści nic nie pomagały. No, może czasami po poprawieniu sobie odporności preparatami ziołowymi na chwilkę było lepiej. Jednak taka poprawa trwała bardzo krótko.

Zaczęłam szukać pomocy poza medycyną akademicką, między innymi wśród nietypowych uzdrowicieli. Jedną z takich wizyt miałam u szeptunki. Było to chyba w 2004 roku. Szeptunki, to kobiety, które modlą się i jednocześnie stosują dość dziwne metody leczenia (palenie wełny, jajka, modlitwy). Ja taką szeptunkę znalazłam w malutkiej wsi nieopodal Hajnówki na Podlasiu. Pojechałam do niej, ponieważ swego czasu słyszałam o tym w "Rozmowach w Toku" (program prowadzony przez Ewę Drzyzgę na TVN), a później przeczytałam w jednym z numerów "Wróżki". Zatem nastawiona pozytywnie pojechałam tam z nadzieją - jak zwykle.

Droga była długa i męcząca, ale udało się nam trafić mimo, iż jest to wioska licząca tylko 4 domy. Okolica cudna, nieskażona zupełnie, powietrze czyste, przepiękne pola i łąki. W progu przywitała nas stara kobieta w chustce na głowie. Dom jej to chałupinka z drewna prawie rozwalająca się i taka również stodoła. Zapytała w jakim celu przyjechałam? - opowiedziałam jej pokrótce jaki mam problem i dlaczego do niej trafiłam. Zaczęła swój rytuał. Początkowo przepięknie modliła się po białorusku, trzymając ciągle księgę nad moją głową.

Przyznam, że do dzisiaj słyszę jej śpiewny, modlący się głos. Później nastąpił najważniejszy moment - mianowicie palenie wełny nad moją głową. Położyła na niej jakąś ścierkę i tylko słyszałam jej śpiewną modlitwę. Zapytałam tą kobietę po zakończeniu i co będzie dalej ze mną? A ona odpowiedziała, że dym trzy razy poszedł na dół i to źle wróży, ale za trzecim razem na sam koniec uniósł się do góry - czyli będzie bardzo ciężko, ale dobrze się wszystko skończy. Jeśli mam być szczera trzymam się słów tej kobiety bardzo mocno do dnia dzisiejszego. Miała tyle ciepła w sobie, że nie sposób jej nie uwierzyć. Nie wzięła zapłaty. Powiedziała, że za modlitwę nie bierze pieniążków, bo to jest od Boga. Nagrałam cały ten rytuał na kasetę magnetofonową, aby znajomi mogli posłuchać słów tej wspaniałej starej, ubogiej, a jakże bogatej duchowo kobiety.

Wróciłam do domu i czekałam na cud, niestety cudu nie było. Na mojej skórze pokazywały się nadal guzy i ranki, a później z tych małych zmian tworzyły się czasami zmiany wielkości jabłka. Bolało, piekło, rwało bardzo a z ran sypało się coś, co można przyrównać do spalonego ziarenka, z tego pokazała się spora ilość ropy (nawet w kolorze zielonym). Po rozpuszczeniu "tego czegoś" okazało się, że jest to krew. Zmiany na nodze były leczone przez kilkanaście miesięcy (w różnych szpitalach) z marnym skutkiem. Natomiast na głowie rany mam do dzisiaj - trwa to już lat 9. Chodziłam przez wiele lat w kompresach na buzi. Tak naprawdę nikt mnie już nie pamiętał bez opatrunków - ciekawe prawda? Tak jak obecnie chodzę bez przerwy w chustce, mam rany na głowie i noszę kompresy.

Właściwe moje leczenie tych przewlekle tworzących się ran wyglądało tak, że lekarze zalecali antybiotyki, sterydy i inne maści (było tego bardzo dużo), do tego były bardzo drogie, a ja wyłam z bólu. Jedyną rzeczą jaka w małym stopniu przynosiła mi ulgę była maść nagietkowa, do której wróciłam ponownie za namową Wiesi. Lekarzom się to oczywiście nie podobało, oni widzieli nadzieję w antybiotykach i sterydach, które tylko pogarszały stan ran, a moim ratunkiem było usuwanie - wyrywanie niesamowicie bolesnych tkanek, tylko ich usuwanie przynosiło mi ulgę. Krzyczeli na mnie, a czasami widziałam ironiczny uśmiech na ich twarzach, wówczas zrobiono ze mnie psychicznie chorą.

cdn...

Urszula