Moje całe życie uległo zmianie 3 list. 2000 roku.
Przekręciło się nagle o 180 stopni.
W tym dniu tak jakbym błyskawicznie dojrzała - duchowo.
Stało się to w przeciągu jednej chwili, można powiedzieć,
za mrugnięciem oka.
Ujrzałam cały świat w innych barwach.
Kurtyna co me oczy przykrywała - spadła.
Dano mi poznać co się głębiej za nią kryje.
Wcześniejsze moje życie chociaż wierzyłam w Boga i do Niego
wznosiłam oczy,
oczywiście najczęściej jak chwile obawy nawiedzały moją
duszę
i życie rzucało na kolana,
tam właśnie u Boga szukałam pocieszyciela, pomocnika i cudotwórcy
aby przywrócił spokój i radość
aby usunął przeszkody, które blokowały mi dalszą drogę.
A wtedy wszystko na co mnie było stać,
to tylko szybka modlitwa - może deko głębsza niż na co dzień
i dużo narzekania,
jak w tym powiedzeniu, jak trwoga to do Boga.
W moim życiu jakoś było zawsze mało, bardzo mało
a może nawet tak naprawdę nie było wcale ... Jezusa.
Jego postać mnie nurtowała, ale i przede mną się chowała.
Były takie okresy, kiedy na chwilę zatrzymywałam się...
i myślałam o Jego narodzeniu, życiu i męce,
próbowałam nawet kiedyś się mocniej przyłożyć i coś więcej
przeczytać...
Jakoś nie było czasu?
Rok 2000 zakręcił mnie dokładnie w dziwny kokon i w żaden
sposób wyrwać się z niego nie mogłam...
i jeszcze bardziej oddalałam się właśnie od Jezusa.
Szukałam odpowiedzi na moje życia zagadki, które znienacka
spadały ciężko na głowę w innych mądrościach tego świata,
narzekałam na los marny i brzydkie fatum tego roku 2000-cznego.
A Jezusa nadal nie widziałam, nie doceniałam.
Jednak w tym czasie bywały we mie jakieś niespokojne przebłyski
... jakiś głos wewnętrzny mnie wabił... mówił...
porozmawiaj z Jezusem... hmm... On był zbyt daleko... i cóż mi mógł pomóc?
Był już listopad, już w pełni doświadczałam rożnych
mistycznych przygód... wcale ich nie rozpoznając...
i dni były coraz bardziej bolesne, ciężkie i długie...
i rozwiązania nie nadchodziły... ni z ziemi ... ni z nieba.
Miotała mną bezsilność, samotność, nieznośny ból całego
ciała
i nie widziałam żadnych szans na dalsze życie.
Co dzień gorzej... i gorzej...
3 listopada 2000, nie zwiastował żadnych zmian, był to dla
mnie dzień jak co dzień, od kilku miesięcy taki sam, bez
cienia uśmiechu, łzy, utrapienia -prawdziwy listopad - zimny,
deszczowy i mroczny. Jak ten smutny jesienny miesiąc tak i moja
dusza wyglądała w tamtym czasie.
Wstałam z łóżka o 10-tej rano po kolejnej nie przespanej
nocy.
Zrobiłam parę kroków... nagle moje mieszkanie zalało
rubinowe światło ... zatrzymałam się,
bez przestrachu bo światła w tym czasie w moim życiu już
mnie nie dziwiły tak mocno. Weszły w moje życie w roku 1995... i chociaż nie odnalazłam na nie odpowiedzi przestałam się
już ich lękać.
Zaakceptowałam je we własnym życiu bez szukania ich
przyczyny, bo nawet jak chciałam rozwiązać tą zagadkę to i
tak nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Nie było też
nikogo kto by znał na to odpowiedź.
W tym dniu i w tym świetle jednak było coś więcej, poczułam
się nagle jakby utopiona w głębi wielkiego rubinowego oceanu.
Wokół mnie wszystko falowało, piękne błyski przenikały ten
kolor rubinu
i ja się czułam, że jak na falach wody jestem huśtana tym
dziwnym zjawiskiem, które było takie cudowne... i chociaż nie
czułam aby mnie dotykało... to jednak go odbierałam jak
przez dotyk.
Zobaczyłam nad sobą coś na wzór nieba, dziwne gwiazdozbiory...
wiedziałam, że skądś je znam, czułam, że
jakby umknęła z mojej głowy ich nazwa i pamięć o nich?
były mi dziwnie bliskie ... patrzyłam jak zahipnotyzowana w to
piękne zjawisko i rozluźniałam się mocniej i mocniej aby
lepiej obejrzeć to dziwo ... przypomnieć sobie coś więcej
... lecz gwiazdy przepadły ..., ale ta rubinowa czerwień
mocniej ożyła. Pojawiły się w niej mgły i złote promyki i gdzie niegdzie
przeciskały się pasemka różu, wyglądało tak jakby szły z
dna tego oceanu rubinu - czułam się jak w środku czerwonego
Pacyfiku.
Kolor rubinowy - różowy zmienił się w jednej chwili w pomarańczowy,
ale ciągle te różowe błyski przebijały ze wszystkich stron.
Trudno opisać ile ciepła dawał ten kolor, ile świeżego
oddechu, to było coś bardzo szczególnego, wyszukanego, słów
brakuje by wyrazić uczucie jakie wtedy mną zawładnęło.
To jeszcze nie był koniec, bo ten pomarańcz zawirował i stal
się złotem -niepowtarzalnym ... i gdzieś ze środka, jakby z
centrum, silniejsze różowe promienie zaczęły się przedzierać
do mnie, otaczały mnie coraz bardziej, coraz bliżej...
jeszcze nimi nie nacieszyłam oczu a już zobaczyłam coś
nowego i to mnie zdumiało najmocniej. Przede mną zapalił się
ogień, żywy, tryskał wesoło płomykami, w kolorze czerwieni,
podobnym do ciemno - czerwonej róży.
Znienacka ... pod tym płomieniem pojawiło się piękne serce o
barwie czerwono-rożowej...
nie mogłam oderwać oczu, nie rozumiałam co się dzieje...
znieruchomiałam i czułam, że moje oczy są szeroko otwarte.
A to serce jeszcze otoczyło się w złotą otokę i błyszczało
radośnie...
i co dalej ujrzałam...?
pod sercem czyjaś ręka?
ze światła... długa i wąska i zarys sylwetki jak we mgle.
Przez moją głowę przebiegła myśl... tak wygląda Jezus z otwartym
sercem - na obrazie... i w tej chwili błysk potężnej błyskawicy
oświetlił całą tą mglistą postać, wydobył ją z mroku
... przede mną stał Jezus w długiej białej szacie a na Jego
dłoni wyciągniętej w moim kierunku... Serce z żywym płonącym rubinowym płomieniem.
Zanim cokolwiek pojęłam już się pojawiła szmaragdowa zieleń
i tworzyła wielką świetlistą kulę, utkaną z setek kryształków.
Ta kula szybko wirowała i w niczym nie przypominała mi żadnego
zjawiska na ziemi, kręciła się jak nasz ziemski glob, kształtowała
w sobie obrazy niczym kalejdoskop, tworzyła w swoim wnętrzu piękną geometrię, stawała się chwilami przezroczysta, wtedy była
jakby z plazmy...
o szmaragdowym odcieniu... i znowu zmiana - i kolor niebieski już wrzał wokół jak kłębisko
burzowych chmur...
i wszystko ucichło.
W tej ciszy wyłonił się piękny fiołek, spokojny, przypominał
mi kolor jasnego wrzosu, pojaśniał jak mgła ... i nagle na
jego delikatnym tle jak pioruny z nieba w wielką burzę, jak
potężne błyskawice spadały fioletowe języki ognia - otaczały
mnie. Zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Ten ogień chociaż groźnie
wyglądał nie czynił nic złego. Powoli fioletowy ogień
zamienił się w piękne różowe wzory, a te zawisły
nieruchomo...
i jak nagle wszystko się pojawiło, tak też nagle znikło...
A z mojej buzi wyrwało się tylko... oh...
Takich kolorów czystych, żywych utkanych ze światła nie widziałam
wcześniej nigdy w swoim życiu.
Również całe to zjawisko przerosło moją największą wyobraźnię.
Spojrzałam jeszcze do góry ciągle szukając czegoś więcej ...
ale tam nad głową zobaczyłam już tylko dziwną białą
przestrzeń jakby bardzo gęstą mgłę.
I ta w parę sekund gdzieś się rozpłynęła... i jeszcze tak stałam dłuższą chwilę ... i świeże myśli
zaczęły do mnie napływać... zdziwienie wielkie ..., ale już
wokół panowała tylko wielka cisza jakby nigdy nic się nie
zdarzyło.
Boże, co to było...
ni jawa ... ni sen...?
Boże, czy to był naprawdę Jezus?
WIESŁAWA
|