Chciałam się z Wami Kochani podzielić czymś, co przytrafiło mi się 6
lat temu.
Mieszkaliśmy od kilku lat na nowym osiedlu. Nasze nowe mieszkanie
było przestronne i słoneczne, 3 pokoje, kuchnia, 2 balkony. Ale ja
jakoś nie czułam się w nim dobrze
(wciąż odczuwałam obecność prądu - czego się nie dotknęłam "kopało")-
wolałam przebywać na świeżym powietrzu. Po jakimś czasie stwierdzono
u mnie nadciśnienie.
To był jesienny dzień jak dzisiaj. Od kilku dni mój syn skarżył się
(co było dziwne) na ból w klatce piersiowej, ale nie chciał iść do
lekarza. Tego dnia poprosił: "Mamo, chodź ze mną do ośrodka." Pani
doktor wyprosiła mnie z gabinetu na korytarz. Po kilkunastu minutach
wyszła do mnie i zapytała czy syn bierze narkotyki? NIE! Znam swoje
dziecko - nie bierze!
Powiedziała, że to niemożliwe bo ma bardzo powiększone źrenice.
Weszłam za nią do gabinetu, a syn prosił: "Mamo, powiedz coś pani
doktor, ja naprawdę źle się czuję. Przecież znasz mnie i wiesz, że
niczego nie biorę." Lekarka znowu swoje. Zrobiłam awanturę i
zażądałam badania EKG. Zrobiła je. Coś jej się nie spodobało i
zmierzyła mu ciśnienie. Było bardzo wysokie. Podano mu lek i
czekaliśmy na korytarzu czy zadziała. Lek zadziałał, ciśnienie się
zmniejszyło. Pani doktor wypisała receptę na lek obniżający
ciśnienie. Syn miał go zażyć o 21.00, a rano przyjść na badania. Ok.
20.00 usłyszałam tylko ciche: ...mamo...
Weszłam do pokoju - syn był siny i miał drgawki, natychmiast
wezwałam pogotowie przypuszczając ogromny skok ciśnienia.
Przyjechali w ciągu dwóch minut. Pojechałam z nimi, w karetce podali
synowi kroplówkę i zastrzyki. Potem lekarz mi powiedział, że moja
natychmiastowa reakcja go uratowała (pogotowie nie chciało
przyjechać - sugerowali by wezwać lekarza rodzinnego - wymusiłam
karetkę krzykiem). Syn został przyjęty do Kliniki. Po kilku dniach,
gdy zrobiono badania lekarz prowadzący powiedział : "To chromocytoma
(guz nadnerczy), ale musimy jeszcze powtórzyć badania by nie było
pomyłki. Sama pani porozmawia z synem, czy wysłać psychologa?"
To co wtedy czułam może zrozumieć jedynie ktoś , kto tego
doświadczył. Niedowierzanie, wszechogarniający paraliżujący strach,
wściekłość... tysiące myśli przelatujących przez głowę i to jedno
pytanie: Dlaczego mój syn?
Syn przyjął to spokojnie. "Nie martw się mamo" - powiedział.
Powtórzono badania. Wynik taki sam: kilkakrotnie przekroczone normy.
Syna przeniesiono do specjalistycznej kliniki. Gdy mąż poznał
diagnozę lekarzy - była to jego ostatnia wizyta
w szpitalu. Wyszedł bez słowa i następne kilka miesięcy spędził
leżąc na kanapie i patrząc tępo w sufit. Przestał pracować, nie
odzywał się, na moje błagania by choć syna odwiedzał... nie
odpowiadał. To był czas gdy już prowadziłam swoją działalność,
miałam wtedy stoiska handlowe w Mysłowicach, Tychach, Oświęcimiu i
Jastrzębiu. We wtorki
i piątki jeździłam do Mysłowic, w środę do Tychów, w czwartek był
Oświęcim, a w sobotę Jastrzębie.
Nie mogłam z tego zrezygnować, bo
gdy mąż wpadł w depresję i rzucił pracę, musiałam jakoś utrzymać
rodzinę. Wstawałam przed 5-tą rano, dojeżdżałam do pracy codziennie
do innego miasta, potem powrót. Szybko coś ugotować i do szpitala do
syna, by spędzić z nim choć kilka godzin. Kładłam się grubo po
północy, ale mimo zmęczenia trudno było mi zasnąć. Wypłakałam morze
łez, błagałam Boga by nie zabierał mi jedynego syna. Modliłam się z
biegiem czasu coraz bardziej wątpiąc, że się uda. Powiem szczerze,
że żyłam jak w amoku. Lekarze początkowo nie wiedzieli co z tym
fantem zrobić. Próbowali różnych leków, w końcu sugerując operację.
W czasie jednej z konsultacji lekarz podając mi rękę aż odskoczył -
tak elektryzowałam. Nasz blok stał tuż obok linii wysokiego
napięcia, a balkon
w pokoju syna był dosłownie 5 metrów od słupa. Profesor zapytał
dlaczego tak "kopię". Opowiedziałam mu o słupie w pobliżu naszego
mieszkania i swoich spostrzeżeniach. Wówczas zasugerował bym
poszukała informacji na ten temat. Na koniec powiedział: "Niech pani
zrobi wszystko by z tego miejsca uciec".
I myślę, że to był punkt przełomowy w mojej historii.
Jakby to powiedzieć: w jednej chwili cała sobą uwierzyłam, że
choroba syna ma związek z niefortunnym usytuowaniem mieszkania, że
to nie jest żadna kara, zły los. Uwierzyłam, że nie jestem bezsilna
i od tej chwili napełniła mnie jakaś ogromna wewnętrzna siła i
przekonanie, że będzie dobrze. Napisałam pismo o zamianę mieszkania.
Niestety okazało się, że mogę je zamienić wyłącznie w obrębie
osiedla. Nic mi to nie dawało - wszystkie bloki były postawione
blisko tej linii. Ale od tamtej pory nic nie było w stanie złamać
mojego przeświadczenia, że się uda, że syn wyzdrowieje, że się
przeprowadzimy... Codziennie "widziałam" (a właściwie wyobrażałam
sobie) zdrowego syna w niewielkim słonecznym pokoju nowego
mieszkania. Był uśmiechnięty i całkowicie zdrowy otulony słonecznym
blaskiem.
Moje modlitwy też już były inne. Przestałam prosić. Zaczęłam
dziękować... za to że syn lepiej się czuł tego dnia, za to że badanie
nie było tak bardzo bolesne, za to że wciąż był ze mną. Zauważyłam
też że i on stał się jakiś radośniejszy mimo zbliżającego się
terminu operacji. Wsparciem w tym czasie były dla mnie moje córki i
dwaj koledzy syna, którzy codziennie go odwiedzali i wracali ze mną
na osiedle bym nie musiała po nocy wracać sama do domu. Mąż był
nieobecny. Zamknął się w swojej depresji.
Któregoś dnia, krótko przed planowanym terminem operacji
dowiedziałam się, że przystanek dalej od mojego osiedla spółdzielnia
buduje nowy blok. Poszłyśmy z córką zobaczyć. Trwała budowa. Budynek
był w stanie surowym, brakowało jeszcze piętra i dachu, ale ja od
pierwszej chwili już wiedziałam, że to ten DOM. Poprosiłam
robotników by wpuścili mnie do środka. Zgodzili się. Weszłyśmy do
mieszkania na pierwszym piętrze. Całe było zalane słonecznym
światłem - tak jak w tych moich "widzeniach". Moja córka
powiedziała: "Mamo jak cudownie byłoby tu mieszkać". "Będziemy" -
powiedziałam tylko. Czułam się lekka jak piórko, zdawało mi się, że
nie idę a frunę ... W szpitalu też dobre wiadomości. Wstrzymują
operację. Trzeba zrobić dodatkowe badania. Na USG nie widać guza. Coś
dziwnego. Dla mnie to nie niespodzianka. Przecież znalazłam nowy
dom! Syn MUSI być zdrowy!
Biegnę do spółdzielni i piszę podanie o zamianę mieszkania na to w
nowobudowanym bloku. Urzędniczki mówią, że to niemożliwe. Ja wiem
swoje. Krótka rozmowa z p.o. prezesa. Mówię mu, że wiem dlaczego syn
zachorował, dlaczego ja choruję. Mogę przynieść dokumentację, nie
popuszczę - chcę żyć, chcę by żyły moje dzieci i muszą zrobić mi tą
zamianę! Nie miał argumentów. "Proszę się uspokoić i czekać..." To
był piątek. W poniedziałek mam zapewnienie, że dostanę mieszkanie
choć blok jeszcze nieukończony. Mam tylko tego nie rozpowiadać.
Jestem spokojna. Wiem, że wszystko będzie dobrze. Operacja odwołana.
Kwas wanilino- migdałowy (marker) niewiele przekracza normę (a
przekraczał kilkakrotnie), guza nie znaleziono, ciśnienie się
stabilizuje. Lekarze rozkładają ręce. Syn może wracać do domu.
Wierzyłam w to i to się wydarzyło!
Jak to nazwać? Przypadek? Szczęśliwy traf? Pomyłki w diagnozie nie
mogło być, bo syn przebywał w dwóch klinikach i w każdej z nich
robiono dwukrotnie badania dla potwierdzenia/wykluczenia choroby...
Dla mnie to CUD. Bóg pokazał mi, że niemożliwe może stać się możliwe
jeśli całym sobą zaufam i uwierzę, że tak się stanie.
Dziś szczęśliwie od kilku lat mieszkam w mieszkaniu z moich snów na
jawie. Syn jest całkowicie zdrowy, nie musi brać żadnych leków.
Ludzie na osiedlu plotkowali, że dałam łapówkę, bo nie zdarzyło się
do tej pory by ktoś zamienił w tej spółdzielni stare mieszkanie na
nowe. Nie dałam żadnej łapówki. Taka jest prawda. A od tamtej pory
uwierzyłam w moc myśli/słowa... i idę swoją ścieżką bardziej ufnie,
bardziej też zwracam uwagę na myśli i słowa.
Daria
|